Wielka improwizacja – jak nie jechać przez Zagrzeb cz. 6

by Ania

Kontrola na granicy przebiega w miłej i luźnej atmosferze. Celnicy śmieją się z zakazu wjazdu rowerem nazywając go nieprzemyślanym. Po kilku minutach z uśmiechem na twarzach witamy Chorwację.

Słońce powoli chowa się za horyzontem – my nie przestajemy pedałować. Chcemy dotrzeć przynajmniej do wioski Gorican (nie mylić z przejściem granicznym Gorican) i w miejscowej parafii zapytać o możliwość przenocowania na podwórku pod namiotem. Jedziemy drogą rowerową, z dala od zgiełku dróg i autostrad.

Docieramy do Gorican. Swoje kroki kierujemy do kościoła. Dużo nasłuchałam się o wzajemnej sympatii Polaków i Chorwatów, dlatego też wierzę, że przy odrobinie dobrej woli nasz kulawy chorwacki nie będzie problemem. Pukamy do drzwi plebanii. Wychodzi do nas ksiądz w wieku około sześdziesięciu lat.

Grzecznie, zgodnie ze wskazówkami naszego „umiłowanego” przewodnika Bezdroży przedstawiamy się po chorwacku i używając naszego ograniczonego słownika prosimy o możliwość przenocowania na podwórku. Okazuje się, że miejscowy kapłan w ogóle nas nie rozumie! Udaje, czy słownika będziemy mogli użyć tylko jako papieru toaletowego? Próbuję od początku. Nic z tego. Michał przechodzi więc na niemiecki i po raz trzeci tłumaczy księdzu naszą prośbę.

Okazuje się, że tak, ksiądz chętnie nas przenocuje. Mamy rozbić się pod drzewami pod kościołem na terenie miejskim. Fogel tłumaczy mu, że wiemy, że na Chorwacji zakazane są noclegi na dziko, a jest już za późno byśmy mogli jechać dalej. Duchowny wzrusza ramionami i stwierdza, że nie może przenocować nas na terenie parafii inaczej niż na placu przed kościołem.

Muszę przyznać, że szczęka opada mi do ziemi. W jakimkolwiek kraju nie byłam, przez jaki teren nie podróżowałam, nigdy nie spotkałam się z tym, by ksiądz odmówił podróżnym kawałka podwórka. Cóż, nie ma co dyskutować – w końcu przyjechaliśmy tutaj tylko jako goście. Nieprzyjemne pierwsze wrażenie niestety pozostaje.

Wsiadamy na rowery i jedziemy na koniec wioski zastanawiając się, co dalej. Tam, koło jednego z domów, spotykamy Benjamina, który całkiem nieźle mówi po angielsku. Pytamy go o możliwość noclegu na podwórku – proponujemy, że zapłacimy. Nic z tego, Chorwaci przyjąć do ogrodu nas nie chcą, pieniędzy też nie potrzebują. Do głowy wkrada mi się gorzka myśl – nie ma to jak legendarna, “przewodnikowa” gościnność braci Słowian.

Ostatecznie Benjamin, po naradzie z miejscową kobietą, prowadzi nas za wioskę, w krzaki, mówiąc, że możemy się w tym miejscu rozbić. Teren należy do jego sąsiadki i w razie problemów z policją mamy ich do niego skierować. Dziękujemy mu za pomoc.

Dzień się skończył, zapada wieczór. Rozbijam namiot. Okazuje się, że nie zauważam mrowiska, czym prędzej więc muszę przestawić naszą pałatkę. Michał jedzie po wodę do publicznego kranika. Moje marzenia o prysznicu spaliły na panewce. Znowu czeka nas mycie się „na kota” w menażkach. Po kolacji siadamy w namiocie i rozmawiamy o dalszej trasie. Przez to, że pojechaliśmy pociągiem do Murakeresztúr, zboczyliśmy z trasy, którą ustaliliśmy jeszcze w Krakowie. W głąb kraju będziemy musieli dostać się innymi ścieżkami. Na domiar złego okazuje się, że najbliższy camping znajdziemy dopiero w Zagrzebiu! A do stolicy Chorwacji mamy około 120 kilometrów.

Nie ma jednak rady. Odcinek Gorican – Zagrzeb musimy pokonać w jeden dzień. Nie odczuwamy przyjemności z wałęsania się po krzakach. Dla higieny ciała i spokoju ducha pilnie potrzebujemy campingu. Zbyt często, oczami wyobraźni widzę chorwackich policjantów, którzy dyszą nam w kark.

15 lipca znowu wstajemy przed świtem. Czuję się nieszczęśliwa, zmęczona, zaspana i umierająca. Żądam dnia wolnego! Przyjechałam na wakacje! Pragnienia pragnieniami, a rzeczywistość sobie. Zanim wyruszamy proszę jeszcze Michała o zamianę pedałów z platform na SPDy. Dzisiaj będzie sporo podjazdów, a na platformach nie będę tak skuteczna w pedałowaniu. Zostawiamy Benjaminowi kartkę z podziękowaniem, telefonem i adresem mailowym, w razie gdyby kiedyś chciał odwiedzić Polskę.

Chorwa_008

I jesteśmy w stolicy fot. Michał Fogelman

Najpierw ruszamy do miasteczka o poetyckiej nazwie Prelog. Tam kupujemy dokładniejszą mapę Chorwacji, klej oraz idziemy na kawę.

Kawa. Jeśli kiedykolwiek wątpiłam w jej walory, Chorwaci przekonali mnie, że prawdziwie jest napojem bogów. Każda, jaką zamawialiśmy, czy to mała czarna czy większa biała, skłaniała nas do pisania poematu o jej głębokim aromacie i wyrazistym, ale delikatnym smaku. Chorwaci do mistrzostwa opanowali tajniki jej parzenia. Wraz z Fogelem tak się w niej rozsmakowaliśmy, że w przydrożnych barach można było nas spotkać przynajmniej dwa razy dziennie, a naszą własną, troskliwie przywiezioną z Polski, zakopaliśmy na samym dnie sakw. A najlepszą znajdywaliśmy w najbardziej zapyziałych kawiarniach.

Kończymy kawę, spoglądamy na zegarki i już za chwilę wskakujemy w bloki. Dzisiaj przez większość drogi będziemy przemieszczać się krajówkami. Trochę się denerwuję, bo wiele złego słyszałam o jeździe południowoeuropejskich kierowców.

Powoli zaczynają się podjazdy. Mijamy Varaždinske Toplice – miejscowość uzdrowiskową słynącą z gorących źródeł. Krajówka o dziwo świeci pustkami, czasami tylko jedzie jakaś ciężarówka. Pewnie dlatego, że ruch skupia się na autostradzie, która biegnie mniej więcej równolegle.

W ten piękny dzień mijamy senne wioseczki, jak też zielone górki podobne do naszego Beskidu Wyspowego, ale zdecydowanie niższe. Słońce przypieka, znajdujemy jednak wystarczająco dużo cienia. Po prostu sielanka. Przygoda idealna. Droga idzie nam jak z płatka, jedziemy ze średnią prędkością 20 km/h. Po raz pierwszy w życiu chyba odczuwam przyjemność przy zjazdach. Obciążenie bagażem dodaje mi sporo przyśpieszenia. Jednocześnie nie odczuwam tego, że szybko nabieram prędkości. Michał patrzy podejrzliwie.

– Wiesz ile właśnie jechałaś? – przekrzykuje pęd powietrza.

– Hmmm. Czterdzieści kilometrów na godzinę? – odpowiadam.

– Pięćdziesiąt pięć!

– ….

– Na Jurze darłaś się ze strachu powyżej czterdziestu pięciu!

– Ale w ogóle nie czuć tej szybkości – śmieję się – jedzie się tak przyjemnie, przynajmniej z góry – dodaję przezornie.

Odczuwam jednak pewną zazdrość, gdy mija nas mężczyzna na motorowerze pod górę pedałując bez wyraźnego wysiłku. Koło południa zatrzymujemy się na kawę w przydrożnym barze. Zamawiamy i powoli sączymy boski trunek. Bardzo miło zaskakuje nas kelnerka, która stwierdza, że kawę dostajemy „on the house” (na koszt firmy) i za nic w świecie nie pozwala nam uregulować rachunku.

W dalszym ciągu cieszymy się sielanką, która blednie trochę przy długim podjeździe do Sveti Ivan Zelina. Znajdujemy się już tylko trzydzieści siedem kilometrów od Zagrzebia. Z miasteczka prowadzi długi zjazd. Czas i droga mijają nam tak szybko, że nagle stoimy przy tabliczce oznajmiającej, że właśnie znaleźliśmy się w Zagrzebiu.

Chorwa_011

Pierwsze widoki w Zagrzebiu, na tyłach stacji kolejowej fot. Anna Piechowska i Michał Fogelman

Jedziemy do centrum, by tam zasięgnąć informacji w Centrum Informacji Turystycznej. Niestety idylla kończy się. Do stolicy Chorwacji dojeżdżamy w godzinach szczytu. Na drodze tłoczą się samochody, kierowcy trąbią na siebie zaciekle. Nikt nie zwraca uwagi na rowerzystów – powiedziałabym wręcz, że co chwila ktoś usiłuje nas potrącić. Ciągle ktoś mija nas o piętnaście centymetrów. Zaczynamy drżeć o swoje zdrowie i życie. Chorwaccy kierowcy ukazują swoją prawdziwą południowoeuropejską twarz za kierownicą.

W końcu jednak dojeżdżamy do ścieżek rowerowych w stolicy i cieszymy się, że będziemy mogli bezpiecznie dojechać do centrum. Nasza radość okazuje się być przedwczesna.

W Polsce zawsze narzekam na bardzo słaby system dróg rowerowych. Jednakże, porównując go z chorwackim, naprawdę mamy się czym szczycić. Dzień wcześniej zachwycałam się drogą rowerową prowadzącą od granicy do Gorican. Była to jedna z nielicznych w Chorwacji. W Zagrzebiu ścieżki rowerowe są całkowicie poszatkowane i pocięte. Większość z nich wyznaczono „na siłę” poprzez namalowanie białej linii na chodniku. Prawie nie ma przejazdów rowerowych. Na domiar złego piesi nic sobie nie robią z rowerzystów. Zawsze krzyczę i klnę na wszystkich Polaków, którzy włażą mi pod koła. W Zagrzebiu takie zachowania uskuteczniało dziewięćdziesiąt procent pieszych.

Nasza prędkość spada do 10 km/h. Dwanaście kilometrów pokonujemy w półtorej godziny. W końcu dojeżdżamy do centrum. Decydujemy, że miasto będziemy zwiedzać kolejnego dnia i chcemy jak najszybciej znaleźć się na campingu. Wymieniamy kolejną część pieniędzy – po lepszym kursie niż na granicy. Szukamy Centrum Informacji Turystycznej, by dowiedzieć się, jak dojechać do campingu. Znajdujemy je na dworcu. Coś mamy szczęście do tych stacji kolejowych. Miła pani, ledwie dukająca po angielsku, pokazuje nam drogę do campu. Zbieramy się i jedziemy.

Nad Sawą przejeżdżamy Jadranskim mostem. I nagle orientujemy się, że coś się dzieje. Droga rozszerza się do trzech pasów, liczne samochody pędzą z ogromną szybkością. Część z nich trąbi na nas. Niektóre przejeżdżają bardzo blisko. Robi się niebezpiecznie. Znowu zaczynam drżeć o nasze życie. Gdzie my jesteśmy?! Cały czas pedałujemy i jedziemy przed siebie, bo nie mamy nawet jak zatrzymać się, a tym bardziej zawrócić. Rodzi się we mnie nieprzyjemne podejrzenie, które po chwili, wydającej się wiecznością, przeradza się w pewność. Przed sobą, w oddali, widzimy bramki. Babka z informacji turystycznej wyprowadziła nas na autostradę! O Boże! Panika narasta. Nie tylko ja się denerwuję. Widzę, że Michał także czuje się przerażony. Zginiemy, po prostu zginiemy!

I w ostatnim momencie, dwieście metrów przed wjazdem, spostrzegamy skręt. Wjeżdżamy w niego i stajemy.

– !@#$% Co to !@#$% miało być! Co za !@#$% głupie babsko. Wyprowadzić nas !@#$% na autostradę! Ja !@#$%!

– Ja !@#$% – Michałowi cała krew odpłynęła z twarzy.

Stoimy w bezruchu usiłując ochłonąć. Fogel po chwili włącza GPS i zawzięcie przegląda mapy.

– No !@#$%, można się tu dostać inną drogą! – wścieka się.

– Żartujesz?

– Nie. Musielibyśmy nadłożyć 20 kilometrów…

– Ale nie byłoby tak niebezpiecznie!

– Widziałaś, że mi nie powiedziała.

– Tak, co za ludzie! – złoszczę się – przecież widziała, że mamy rowery. Mózgu nie miała czy co?

Chorwa_010

Michał przez klatkę przeciska nasze rowery fot. Anna Piechowska

Klnąc na jakość obsługi turystycznej w Zagrzebiu wstukujemy nazwę campingu w GPS i szukamy. Nie mamy daleko, może dwa, trzy kilometry. Jedziemy we wskazanym kierunku. Po chwili znajdujemy się na miejscu. Tylko, że stoimy na środku jakiegoś osiedla. Po polu namiotowym nie ma śladu. Patrzymy się na siebie głupio. Jeździmy pomiędzy domami i wypatrujemy. Zniknął. W końcu udaje się nam zaczepić jakiegoś mężczyznę na rowerze, który mówi, że camping znajdziemy kawałek dalej. Obiecuje, że pokaże nam drogę. Jedzie przodem. Wyjeżdżamy z osiedla i zagłębiamy się w jakieś krzaki. Zaczynam mieć złe przeczucia. Po chwili mężczyzna zatrzymuje się i mówi, że musimy jechać tą drogą do końca. Ufff, przez te przygody na drodze zaczynam widzieć samych morderców.

Dziękujemy za pomoc i ucieszeni końcem naszych przygód na piętnastego lipca jedziemy w stronę zachodzącego nad campingiem słońca.

Tylko, że to wcale nie koniec. Pole namiotowe wraz z motelem leżą na terenie autostrady, za płotem. Szukamy wejścia. Nie ma! Jedziemy dalej, wjeżdżamy w lasek. Ścieżka, po której poruszamy się, robi się błotnista. Koła nam się ślizgają. Sposobu na dostanie się na teren campingu ciągle nie ma. Czy ja jeszcze kiedykolwiek się wykąpię? W końcu drogę zagradza nam rzeczka. Poddajemy się, nie jedziemy dalej. Michał chwyta za telefon i dzwoni do obsługi campu. Recepcja cierpliwie tłumaczy nam, że lasem nie dostaniemy się na teren motelu. Musimy wrócić. Tam znajdziemy klatkę, przez którą przejdziemy na teren campingu.

Wszystko się zgadza. Stoimy przed prostokątną klatką z drutu. I nijak nie wiemy, jak mamy przez nią przeprowadzić nasze rowery. Żeby dostać się na teren campingu trzeba do wewnątrz otworzyć druciane drzwi, które jednocześnie zamykają wejście od strony autostrady. Następnie do klatki trzeba wejść i znowu zmienić pozycję drzwi, co otwiera nam przejście do motelu i pola namiotowego. Zagmatwana sprawa. I o ile przejście w pojedynkę problemu nie stanowi, to przeciśnięcie się z rowerem sprawia wielką trudność. Należy wprowadzić rower do klatki, postawić go pionowo, przytulić się do niego. Następnie druga osoba zmienia pozycję drzwi i trzyma je mocno. Wtedy ta pierwsza powoli opuszcza rower do poziomu i tyłem wychodzi z klatki. W końcu udaje nam się! Dotarliśmy do celu!

Zanim zdążymy się zebrać podchodzą do nas młodzi ludzie. Tak spotykamy pierwszych od pięciu dni Polaków – dwie dziewczyny i jednego chłopaka. Przyjechali na Chorwację na rekolekcje autostopowe „Piękne stopy” i chcą dostać się na wybrzeże. Mówią nam o swoich przygodach, spaniu na pakach, braku pieniędzy. My też pokrótce relacjonujemy nasze dotychczasowe przypadki. Za kilka dni będą już w Polsce. Trochę im zazdroszczę, bo zaczynam tęsknić za Shishą i Pangmą.

Trójka Polaków i Michał stoją naprzeciwko mnie. Śmiejemy się, żartujemy, gadamy. I nagle widzę jak wszystkim zmieniają się twarze. To już nie roześmiane, a przerażone oczy i otwarte w zdumieniu usta. Cała czwórka zamiera. Nie mam czasu jednak pytać, co się stało. Za plecami słyszę odgłos giętej stali i ogromny huk.

CDN.

Capture6

Trasa dnia szóstego source: Google Maps