Wielka Improwizacja – w Dubrovniku cz. 15
by Ania
Po traumatycznym dniu pełnym walki sprawdzamy licznik rowerowy. Z ciężkim sercem widzimy, że zrobiliśmy nie więcej niż 35 kilometrów. Masakra. Jedno jest pewne. Słońce wysoko świeciło dzisiaj na niebie, a ptaszki naprawdę głośno śpiewały.
Mam ochotę na piwo prosto z lodówki. Za te górki należy się nam. Rozpytuję naszego gospodarza o sklep w Brijeście. Mężczyzna wyjaśnia, że istnieje tu tylko coś takiego jak punkt sklepowy, gdzie znajdę najbardziej podstawowe produkty. Czy złocisty trunek do nich należy?
Po chwili niepewności i krótkim spacerze okazuje się, że tak! I, że stanowi lwią część sklepowych zapasów. O błogosławione pijaństwo wszelkich Narodów! Łapię z lodówki cztery Karlovaćko i dziarsko zmierzam w stronę kasy. Sprzedawcy bardzo zależy na otrzymaniu z powrotem pustych butelek, ale niedługo już zamyka, dlatego umawiamy się, że zostawię je pod drzwiami jutro rano.
Maszeruję na nasz camp, gdzie Michał kończy właśnie rozbijać namiot. Otwieramy zimne piwko w cieniu drzew, za którymi świeci zachodzące już słońce. Gotujemy zupę, która pierwszy raz w czasie naszej wędrówki wydaje mi się dobrze posolona.
W końcu rozglądamy się i widzimy, że tuż obok nas zaparkowano samochód z krakowską rejestracją.
– Polacy! – cieszę się jak dziecko.
Idziemy się przywitać. Nasi sąsiedzi to czteroosobowa rodzina z Wieliczki – mama, tata i dwójka synów. Opowiadają nam, że od zawsze wybierają camping w Brijeście jako swoje miejsce zakwaterowania, dlatego że panuje na nim cisza, spokój i daleko mu do gwarnych ośrodków masowej turystyki. Doskonale rozumiem ich podejście. Mi też wioseczka bardzo się podoba. Niestety za kilka lat może utracić swój urok, gdyż z Brijesty budowana jest droga i most, która połączy półwysep z lądem na wysokości miejscowości Duboka. Na szczęście dzieje się to bardzo powoli. Na razie postawiono tylko drogę ziemną do placu budowy.
Rozmawiamy z Polakami, popijamy chłodne piwo. Zapada wieczór. Żegnamy się z naszymi sąsiadami i idziemy na krótki spacer brzegiem morza. Panuje idealna cisza mącona tylko cichym szumem fal uderzających delikatnie o brzeg. Światełka w Brijeście są tak mdłe, że nad nami rozbłysło tysiące gwiazd, z których część wyraźnie układa się w Drogę Mleczną.
Chociaż wieczór nam się dzisiaj udał.
Rankiem znowu wstajemy z różano palczastą jutrzenką. Postanawiamy, że zjemy dzisiaj królewskie śniadanie, tym bardziej, że czeka nas kolejny piekielny podjazd 8km/8%. Przygotowuję kanapki, podczas gdy Michał gotuje wodę na kawę. Siadamy i zajadamy, raczę się pysznym trunkiem bogów. Zaraz, zaraz. Pysznym trunkiem bogów?!. Biorę drugiego łyka mojej dużej czarnej i z obrzydzeniem spluwam ją na ziemię czując nagłe mdłości. Krzywię się, a w ustach czuję obrzydliwy cierpki, słony smak.
– Fogel, coś ty dodał do tej kawy – wyrzucam z siebie walcząc z chęcią zwymiotowania.
– Nic? – pyta niewinnie.
– Ta kawa jest słona – stękam – skąd wziąłeś wody na nią?
– No normalnie nabrałem z kranu.
Chyba się załamię. Zapomniałam powiedzieć Michałowi, że na campie jest tylko jeden kranik ze słodką wodą. Piechowska, ty sklerozo! Już wiem czemu wczorajszą zupę nazwałam dobrze dosoloną.
– Zrobić Ci drugą? – troskliwie pyta Michał.
– Nie mamy czasu – po tym paskudztwie odeszła mi ochota na jakąkolwiek kawę. Kończymy już nie tak królewskie śniadanie i zwijamy namioty.
Perspektywa pchania roweru osiem kilometrów pod górkę przeraża mnie i oslabia wszystkie moje siły witalne. Najchętniej klapnęłabym na tyłek i została w Brijeście dopóki góry nie ulegną zwietrzeniu. Powodzenia w czekaniu – mój chochlik budzi się w najbardziej nieodpowiednim momencie. Michał widząc moją konsternację wpada na genialny pomysł. Prosi naszych zmotoryzowanych sąsiadów, by podrzucili nas do Ston, a Ci się zgadzają! O radości, o szczęśliwości! Zrzucamy przednie koła z rowerów, pakujemy nasze manatki do samochodu i za chwilę już wyruszamy z Brijesty. Po drodze zostawiam butelki pod punktem sklepowym.
Moje oczy rozszerzają się gwałtownie, aż stają się pięciozłotówkami, gdy widzę jakiego podjazdu uniknęliśmy. Musieliśmy być szaleni, żeby wybrać tę drogę! Gdy dojeżdżamy na miejsce wylewnie dziękujemy naszym dobroczyńcom. Prędzej umarłabym niż podjechała tę górę.
Szybko rozpakowujemy nasze bety, jeszcze raz wyrażamy naszą wdzięczność za pomoc i żegnamy się.
Nad nami górują średniowieczne fortyfikacje Ston. Chciałabym zwiedzić ten „Wielki Europejski Mur Chiński”, jednakże z rowerami spacer po murach wydaje się nam niewykonalny. Skaczemy jednak na szybką kawę do pobliskiego baru. Dzięki niej moje wrażenia z porannej dużej czarnej osuwają się w mroki niepamięci.
Niestety, czas szybko ucieka, a my razem z nim. Chcielibyśmy dzisiaj jeszcze odwiedzić Dubrovnik. Droga przebiega nam spokojnie – raz podjeżdżamy, potem znowu zjeżdżamy. Kątem oka podziwiamy górzyste wyspy położone na lazurowym morzu. Mijamy rowerzystów, którzy pedałują w przeciwną stronę.
Jedziemy przez wąwóz skalny. Po naszych obu stronach wyrastają wysokie, chyba kalcytowe, lekko różowawe ściany. Nagle centymetry ode mnie przejeżdża tir. Tak blisko, że prawie wpadam na skały, które zaczynają się w miejscu, gdzie droga kończy się poboczem. Niszczy to mój cały kruchy wewnętrzny spokój. Dlaczego Ci idiokierowcy prowadzą tak, jakby chcieli nas rozjechać? Ja naprawdę mam już dość tych piekielnych dróg i jeszcze gorszych kierowców. Moje myśli przerywa dobiegający z tyłu głos Michała: Zatrzymajmy się w pierwszym możliwym miejscu.
Spełniam prośbę mojego narzeczonego i pięćset metrów dalej złażę w roweru. Po kilku sekundach Michał dojeżdża do mnie. Pierwszy raz widzę, by był tak przerażony. Ręce gwałtownie mu się trzęsą, a szyja lekko drży. Oczy wyglądają, jakby chciały wyjść z orbit.
– Co się stało? – pytam zaniepokojona, widzę jednak, że Fogel nie ma żadnych obrażeń.
– Ten tirowiec prawie mnie przejechał! – grzebie w plecaku, wyciąga z niego e–papierosa, włącza go i zaczyna się głęboko zaciągać. Na jego twarzy maluje się wyraz ulgi.
– Ale? – nie mogę zrozumieć tego, co właśnie usłyszałam.
– Koleś jechał tak blisko i tak szybko, że pęd powietrza zaczął mnie wciągać pod koła. Uratowało mnie tylko to, że zacząłem skręcać na skały…ale nie miałem za bardzo gdzie uciekać w tym wąwozie! Gdyby facet jeszcze chwilę jechał obok mnie już by mnie nie było – znowu zaciąga się gwałtownie.
Mi też serce tłucze się w piersi. Biorę Michała za ręce, przytulam i mówię– nic się na szczęście nie stało.
– Mam dość tych dróg – buntowniczo stwierdza mój luby. Nie chcę już po nich jeździć. Ani tutaj, ani w Czarnogórze.
– Kochanie, ale przecież nie możemy tutaj zostać. Mamy autobus z Baru do Polski.
– Pierdolę to wszystko – o ja, ale kryzys. Jak tego mądrze nie ugryzę to skończy się tym, że nigdzie dalej nie pojedziemy.
– Skarbie.
– Nie, ja się nie ruszam.
– No to jednak nie wyjdzie. Musimy dojechać na camping. Potem zastanowimy się co dalej.
Na szczęście, im dłużej Fogel pali e–papierosa, tym szybciej wraca mu rozsądek.
– Możemy jechać – rzuca – już się trochę uspokoiłem.
Dalsza droga mija nam bez przygód. Tak dojeżdżamy do Orašac, piętnaście kilometrów od „Perły Adriatyku”. Ceny noclegów są tu trzy razy niższe niż w Dubrovniku i odjeżdża stąd komunikacja miejska do samego serca miasta. Dlatego też postanawiamy zostać tu na noc.
Bierzemy szybki prysznic, by zmyć pył drogi i przebieramy się. Mam ogromną ochotę umalować się, ale przypominam sobie, że Fogel wypakował moje wszystkie kosmetyki. Cóż, jak się nie ma, co się lubi, to się wygląda fatalnie. Bóg wiedział co robi pozwalając wymyślić cienie do powiek, tusz, puder. Największy problem stanowi dla nas pozostawienie rowerów samym sobie, bo obawiamy się, że zanim wrócimy, ktoś je wyprowadzi. Przywiązanie do drzewa nie wydaje się być dobrą opcją, tak samo jak zostawienie ich koło recepcji. Ostatecznie decydujemy się zostawić je związane ze sobą i z namiotem w przedsionku, jak to czynimy co noc.
Na przystanek przychodzimy kilka minut przed odjazdem autobusu. Gorący żar leje się z nieba, więc chowamy się pod dachem przystanku. Chciałabym już być na miejscu. Nie znoszę podróży autobusem w upale, gdyż zawsze dokucza mi choroba lokomocyjna i towarzyszące jej sensacje żołądkowe.
Droga przebiega spokojnie i bez niespodzianek. Nawet moja przypadłość tak bardzo mi nie doskwiera. Przejeżdżamy most, wjeżdżamy do tunelu prowadzącego do miasta i już po kilku chwilach wysiadamy.
Dubrovnik miał zostać założony w VII wieku jako osada o nazwie Laus na niewielkiej skalnej wyspie oddzielonej od lądu wąskim kanałem. Zbudowali ją Rzymianie pochodzący z pobliskiej miejscowości Cavcat. Zaledwie wiek później na te ziemie przybyli Słowianie, którzy osiedlili się w sąsiedztwie romańskiego Laus, a swoją siedzibę nazwali Dubravą. Kilka wieków później kanał dzielący obie osady zasypano i Laus oraz Dubrava dały początek Ragusie, która przez pewien czas uzależniła się od Wenecji. W XIV wieku podlegała już królom węgierskim dysponując jednak sporą autonomią. Największy rozkwit miasta przypadł na XV i XVI wiek, gdyż Dubrovnik stworzył wtedy własną republikę. Jako miasto–państwo konkurował z Wenecją pod każdym względem. Niestety XVII wiek przyniósł jego zmierzch, bo w wyniku trzęsienia ziemi miasto zostało niemalże doszczętnie zniszczone i zginęło trzy czwarte jego mieszkańców. Do ostatecznego upadku republiki przyczyniły się Wielkie Odkrycia Geograficzne, ponieważ coraz więcej statków zmierzało na zachód omijając adriatyckie miasto, a także Napoleon Bonaparte, który wkroczył do Dubrovnika w 1806 roku. Po kongresie wiedeńskim miasto dostało się Austriakom, którzy kontrolę nad nim sprawowali aż do końca pierwszej wojny światowej. Z potęgi ekonomicznej i handlowej stał turystycznym imperium. W 1979 roku miasto wpisano na listę UNESCO. Nie przeszkodziło to jednak wojskom serbsko–czarnogórskim i flocie jugosłowiańskiej w oblężeniu miasta z morza i lądu w roku 1991. Doprowadziło to do uszkodzenia niemalże 70 % zabytkowych budynków i śmierci ponad trzech tysięcy osób.
Przyglądam się wzgórzom górującym nad Dubrovnikiem. Gdyby ustawić żołnierzy i artylerię na pobliskich wzniesieniach, a na Adriatyku umieścić okręty, miasto położone w znacznej części na poziomie morza stanowi nieosłonięty i łakomy kąsek dla wroga. Mam nadzieję, że historia nigdy w tym miejscu już nie zatoczy koła.
Dzięki pomocy UNESCO szybko wprawdzie stanął na nogi, jednakże nic nie zwróci życia ludziom, którzy tutaj zginęli. Podobno istnieje jeszcze kilka miejsc, w których można dopatrzyć się śladów wojny. Ciekawe czy je dostrzeżemy.
W miejscu, w którym stoimy jeszcze nie widać Starego Miasta. Zasłaniają je budynki części mieszkalnej. Wyciągam nogi i stawiam długie kroki chcąc jak najszybciej się z nim spotkać. I nagle wychodzimy zza zakrętu i pomiędzy drzewami palmowymi widzę je. Czerwone i pomarańczowe dachówki wyraźnie odcinają się błękitu nieba. Białe domy stoją jakby nigdy niezniszczone, a potężne grube mury jakby wieczne okalając najpiękniejszą część miasta. Prawie zbiegam po schodach prowadzących do „Starego Gradu” chcąc jak najszybciej znaleźć się w jego środku. Michał jednak hamuje mnie.
– Czekaj, czekaj. Pamiętasz?
– O czym? – pytam zaskoczona.
– Jedliśmy tylko śniadanie. Mieliśmy znaleźć jakiś sklep, w którym możemy kupić coś do zjedzenia.
No tak. Podziwiając piękno wieków prawie zapomniałam o „szarej” rzeczywistości i potrzebach ciała. Swoje kroki kierujemy więc do pobliskiego spożywczaka, gdzie kupujemy bułki, wędlinę i ser. Szybko pożeram swoją część chcąc jak najprędzej spotkać się z Laus i Dubravą. Podczas gdy Fogel kończy swoje kanapki podziwiam fortyfikacje miejskie, na których sami się za chwilę znajdziemy. Budowano je aż przez siedem wieków. Dzisiaj tworzą prawie dwukilometrowy pierścień otaczający Stare Miasto. Są przepotężne. W niektórych miejscach ich wysokość sięga 25 m, a grubość aż sześciu. Wiem, że ich zwiedzenie zemści się na naszej kieszeni, bo wstęp na mury kosztuje aż pięćdziesiąt kun, nie mogę się jednak doczekać spaceru po nich. Rozpoznaję także okazałą średniowieczną basztę Minčeta, która swoją nazwę bierze od nazwiska rodu Menčetić. Ziemia, na której stoi, niegdyś należała do tej familii. Fogel połyka ostatni kęs kanapki i w końcu możemy zmierzać do samego Starego Miasta.
Na widok zbudowanego na skale, na półwyspie fortu Lovrijenac aż się uśmiecham.
– Byłam ciekawa, czy rozpoznam kadry z Gry o Tron w rzeczywistości – mówię Michałowi – i oto pierwszy z nich.
Jeśli starczy nam czasu, to zobaczymy go także od środka, gdyż bilet na mury miejskie uprawnia także do wejścia do fortu. Tęsknie spoglądam także na basztę Bokar, która stoi na cyplu lekko wysunięta w stronę morza. Jeszcze chwila. Przechodzimy przez most nad fosą, w której dzisiaj mieści się śródziemnomorski ogród i już znajdujemy się przed zewnętrzną częścią bramy Pile. Powyżej wejścia, we wnęce stoi posąg św. Błażeja, patrona Dubrovnika. W końcu wchodzimy do miasta. Na lewo od przejścia znajduje się wejście na mury. Z bijącym sercem podchodzę, by znaleźć miejsce, w którym mogę kupić bilet i…otwieram oczy szeroko ze zdumienia. Sto kun. To jakieś szaleństwo, sto kun za zwiedzenie fortyfikacji miejskich.Sto kun to ponad trzynaście euro. Przewodnik mówił o pięćdziesięciu!
– Nie rozumiem – mówię niemalże przełykając łzy, które cisną mi się uparcie do oczu.
– Ja też – stwierdza bezbarwnie Michał – sprawdziłaś cenę?
– Tak – wertuję jeszcze raz nasz przewodnik po Chorwacji – zobacz – pokazuję Fogelowi– pięćdziesiąt kun – mój luby bierze książkę do ręki i ogląda ją dokładnie.
– No tak. Masz rację. Tu jest pięćdziesiąt.
– W dupę z pieprzonym Bezdrożem – rzucam zła, rozczarowana, agresywna. Mam ochotę podrzeć ten fatalny przewodnik i rzucić go wydawcy prosto w twarz.
– Ciekawe, kiedy ostatni raz go aktualizowano – drwiąco stwierdza mój narzeczony.
– W teorii to tegoroczne wydanie – rozpaczliwie usiłuję zapanować nad mimiką – nie stać nas już na zwiedzenie fortyfikacji.
– Wiem – Michał zamyśla się – idź ty sama. Wiem, że bardzo Ci zależy.
– Nie – odpowiadam – mieliśmy razem zwiedzić Dubrovnik.
– Aniu…
– Nie Michał. To jedyne miasto, które możemy zobaczyć razem w trakcie wyprawy. Nie chcę iść na mury bez Ciebie.
– No ok. Niech i tak będzie. Nigdy nic więcej nie kupię z tego wydawnictwa – rzuca nagle ze złością.
– Nie ty jeden – odpowiadam ponuro.
Po naszej prawej stronie stoi duża okrągła budowla przykryta kopułą. To fontanna Onufrego, która ma szesnaście rzeźbionych masek z twarzami. Z ust płaskorzeźb ma wypływać woda. Zgodnie z dubrownicką „urban legend” osoba, która (w zależności od wersji) napije się wody ze wszystkich kranów albo umyje w nich dłonie ma doczekać się spełnienia swojego życzenia. My już na początku nie mamy najmniejszej szansy, bo gdy obchodzimy fontannę okazuje się, że działa może połowa otworów.
Naprzeciwko fontanny, po naszej lewej, zaraz obok wejścia na nieszczęsne fortyfikacje miejskie stoi kościół Zbawiciela – niewielka renesansowa świątynia, jeden z nielicznych budynków, który przetrwał trzęsienie ziemi w XVII wieku. Zaraz obok widzimy gotycki klasztor Franciszkanów zbudowany po raz pierwszy w tym miejscu już w XII wieku. Na jego terenie znajduję się najstarsza w Europie apteka.
Przed nami roztacza się najbardziej rozpoznawalna ulica Dubrovnika Stradun lub Placa (obu nazw używa się zamiennie). W miejscu potężnego deptaku miał znajdować się kanał między miejscowościami Laus i Dubrava, który zasypano dając początek Ragusie. Spacerujemy wzdłuż budynków z białego kamienia rozglądając się dookoła. Mijamy restauracje i sklepy z pamiątkami. Czuję się mała i przerażona, bo tłumy turystów napierają na nas ze wszystkich stron. Niemalże nie mam dla siebie ani skrawka powietrza.
– Cudowne miasto, ale chciałbym do niego wrócić w okresie poza turystycznym – Michał znowu czyta mi w myślach.
– O, tak. Późna jesień brzmi dobrze – przytakuję mu.
Docieramy do placu Luča, gdzie oglądamy kolumnę rycerza Rolanda, która niegdyś służyła jako miejsce do czytania ogłoszeń. Po lewej mamy słynny pałac Sponza, który zwraca naszą uwagę fantazyjnymi oknami i i renesansowymi arkadami. Podobnie jak kościół Zbawiciela budynek ten ocalał z trzęsienia ziemi w XVII wieku. Budynek służył kiedyś jako komora celna, magazyn, mennica państwowa, odbywały się w nim także różne wydarzenia kulturalne. Dziś pełni rolę archiwum i muzeum.
Na wprost widzimy ponad trzydziestometrową wieżę zegarową z XV wieku, a po naszej prawej mamy barokowy kościół patrona Dubrovnika – św. Błażeja zbudowany ponad trzysta lat temu. Do wnętrza świątyni prowadzą szerokie schody dzisiaj podobno wyjątkowo nieoblegane przez turystów.
Zostawiamy za sobą Stradun i już dochodzimy do Pałacu Rektorów. Nie mieszkali w nim zarządzający uniwersytetem, bo takowy powstał dopiero dwanaście lat temu. Rektor był wybieranym z możnym przywódcą Republiki Dubrownickiej. Co zaskakujące swoją funkcję sprawował tylko przez miesiąc. Zapewne służyło to brakowi korupcji. Gdyby rządził dłużej w mieście, kto wie, może próbowałby pozbyć się konkurencji i zostać dyktatorem? Historia tego miejsca jest dosyć burzliwa. Dwa pierwsze pałace zostały zniszczone w wyniku eksplozji (hmm, może ktoś nie lubił urzędującego rektora), a kolejny zawalił się jak wiele budynków, przez to słynne trzęsienie ziemi z 1667 roku.
– W pałacu był arsenał, więzienie, sala, w której zbierali się możni. Pewnie dlatego tyle razy poszedł w powietrze. Jeśli przechowywano tutaj proch i nie zabezpieczono go poprawnie mogło się to tak skończyć – opowiadam Michałowi zostawiając złośliwe uwagi dla siebie.
Dzisiaj wzrok przyciągają przede wszystkim przepiękne renesansowe arkady. W środku mieści się Muzeum Miejskie. Ruszamy dalej. Mijamy katedrę i Skarbiec. Zagęszczenie osób w tym miejscu zdecydowanie przekracza dopuszczalne dla mnie normy dlatego też decydujemy się zostawić popularną turystyczną trasę i zgubić się w bocznych uliczkach miasta.
Wspinamy się schodami wzorowanymi na Schodach Hiszpańskich do kościoła św. Ignacego. W barokowej świątyni można znaleźć freski z życia św. Ignacego Loyoli.
Przemykamy w kolejne części miasta. Góra, dół, góra, dół. Wspinamy się schodami, a kolejnymi schodzimy. Między wąskimi uliczkami rozwieszono sznury, na których suszy się pranie. Koty wylegują się w cieniu. Kelnerzy cierpliwie czekają na klientów, którzy oblegają niżej położone restauracje. Sklepy z pamiątkami świecą tu pustkami. Cały ruch skupia się na głównej arterii Dubrovnika.
Podziwiam ludzi, którzy mieszkają na Starym Mieście tuż pod fortyfikacjami. Żeby pójść do sklepu muszą zejść aż do Stradun, a potem z powrotem wrócić schodami. I tak pewnie kilka razy dziennie. Z drugiej strony mogą mieć dzięki temu niezłą formę. Nie zazdroszczę im także życia tutaj w trakcie sezonu.
Próbuję sprawdzić ile pokonamy schodów, ale liczenie mi nie wychodzi. Dużo tutaj cienia i znacznie przyjemniej niż na dole. Zostałabym w tej części miasta aż do końca naszej wizyty, ale musimy odwiedzić jeszcze kilka miejsc położonych niżej. Schodzimy znowu do głównej ulicy.
Jedną z bram miasta wychodzimy do Starego Portu. Łódki delikatnie kołyszą się na spokojnym morzu, a turyści oblegają każdy skrawek cienia. Podziwiamy przez chwilę potężny fort św. Jana, który stoi na cyplu i usiłujemy zobaczyć choć kawałek fortu Revelin, który schowany jest za statkiem wycieczkowym. Podobno, gdy go budowano, każdy przybywający do Dubrovnika drogą morską musiał przywieźć ze sobą kamień o równowartości wagi własnego ciała.
Tłok niestety znowu nam dokucza więc wychodzimy z portu i znowu usiłujemy pobłądzić w uliczkach. Nic z tego. Wytyczone prostopadle do siebie nie dają nam szansy na zagubienie. Z ich szczytu podziwiamy więc piękne widoki, jakie roztaczają się w dole, oglądamy fortyfikacje miejskie, zadzierając głowę wysoko do góry. Na chwilę zatrzymujemy się przy klasztorze Dominikanów. Wiele z miejsc, które oglądamy, wygląda dla mnie znajomo – czuję się jakbym była w King’s Landing (kto ogląda Grę o Tron, ten wie o czym mówię). Bardzo się cieszę, że docierają tutaj nieliczni turyści, bo spacerowanie w tłoku byłoby nie do zniesienia. Dobrze też, że nie przyjechaliśmy tutaj na rowerach, bo zwiedzanie Dubrovnika trasami poza turystycznymi byłoby niemożliwe.
Słońce powoli opada na horyzoncie. Wiemy, że nie zostało nam już dużo czasu. Wracamy więc na główną arterię miasta po raz ostatni przyglądając się kościołom, klasztorowi franciszkanów, nad którego wieżą zachodzi słońce i zmieniającej się warcie. Wracamy tą samą bramą, którą przybyliśmy do miasta. Przechodzimy przez most i schodzimy jeszcze do dawnej fosy, by pospacerować po ogrodzie. On także wygląda jak stary przyjaciel. Filmowe kadry przesuwają mi się przed oczami.
Czuję ogromny niedosyt. Miasto faktycznie nas zaczarowało. Jedno popołudnie to za krótko, by się nim nacieszyć. Gorzko żałujemy, że nie byliśmy w stanie pozwolić sobie na wędrówkę po murach miejskich. Obiecujemy sobie, że jeszcze tu wrócimy. Poza sezonem, gdy Dubrovnik będzie świecił pustkami, gdy twórcy Gry o Tron skończą już zdjęcia do któregoś tam sezonu.
Gdy autobusem wracamy na camping zastanawiam się czy wolę Dubrovnik czy Split. Nie mogę się zdecydować.
CDN.