Wielka Improwizacja – jak nie spotkać burzy cz. 13
by Ania
Wiatr wieje coraz silniej, nad Hvarem gwałtownie błyska. Burza w trakcie wyjazdów zawsze mrozi mi krew w żyłach. Ta wygląda na bardzo niebezpieczną.
Ciemność nocy rozświetlają jasne, przerażające błyski, dźwięk gromu toczy się po wodzie, a wiatr przerażająco wyje między drzewami. Upiorna noc. Leżę w namiocie struchlała ze strachu. Moje serce próbuje wyskoczyć z klatki piersiowej. Może powinniśmy jednak wystawić rowery na zewnatrz?
– Śpisz? – prawie szeptem mówię do Michała.
– ZzzzZzzzz – odpowiada mi zgodnie z prawdą.
Próbę pozbycia się metalowych części z namiotu mogę uznać za zamkniętą.
Chciałabym mieć nerwy Fogela. Takie ze stali. I spać z czystym sumieniem, gdy za cienką płachtą szaleje żywioł. Podczas różnych wypraw, krótszych czy dłuższych, słyszałam wiele legend dotyczących burzy i namiotu. Niestety większość z nich można włożyć między bajki. Liczyć na to, że ładunek elektryczny zejdzie po tropiku, to jak czekać na fioletowe słońce i czerwony śnieg. Kilka lat temu czytałam o gościach, w których pałatkę trafił piorun – ich schronienie stanęło w ogniu, a oni sami wylądowali w szpitalu. Czuję jak rośnie mi ciśnienie. Wyobrażam sobie jak mógłby brzmieć nasz nekrolog: „Zaręczyli się, a dwadzieścia cztery godziny później byli już martwi”, „Najwięksi pechowcy świata. Postanowili spędzić razem życie i zginęli następnego dnia” albo „Zgodziła się, a potem zabił ich żywioł”. Moje myśli wręcz tchną optymizmem.
Błysk, jeden, grzmot. Liczenie nie wydaje się dobrym pomysłem, bo tylko potwierdza, że sztorm wisi prosto nad nami. Michał zawsze mówi, że, po co przejmować się niebezpieczeństwem, którego nie da się uniknąć – przecież, jeśli zginie, to i tak wszystko będzie mu już obojętne. Może i tak, ale w tym momencie ciągle jeszcze dycham i wcale nie podoba mi się perspektywa zakończenia życia tak szybko. Piechowska, uspokój się. Oddychaj. Wdech i wydech. Albo dalej będziesz się zamartwiać, albo w końcu zaśniesz zbierając siły na kolejny dzień wyprawy. Odmawiam jeszcze, „Kto się w opiekę” i powoli opadają mi powieki.
Otwieram oczy. Za płachtą namiotu budzi się ranek. Żyję! Oboje żyjemy!
Niestety, to nie jeden z tych pięknych, tchnących świeżością i światłem wschodów słońca, a szaro-bury, zimny, paskudny brzask zapowiadający nadejście kolejnego sztormu. Nasze podejrzenia potwierdza zresztą ojciec Anny Marii, który przychodzi do nas i mówi, że jeśli mamy pewność, że dzisiaj ruszamy w dalszą drogę, musimy uczynić to czym prędzej, inaczej burza może nas uwięzić na campie. Zaczynamy więc wyścig z czasem
Szybko pakujemy manatki, połykamy nerwowo śniadanie, zwijamy namiot i już gnamy na rowerach do Vela Luki. Gdy tylko mijamy tabliczkę oznaczającą wjazd do miasta, nad nami rozpętuje się piekło. Wielkie krople deszczu wdzierają się nam do oczu, pod ubrania, zalewając każdy milimetr powierzchni naszego ciała. Nad naszymi głowami gwałtownie błyska i huczy, jakby w przestworzach gwałtownie gnał Dziki Gon.
Wpadamy do pierwszego lepszego baru – byle pod dach, kupujemy kawę i usiłujemy przeczekać najgorsze, by ruszyć w dalszą drogę.
Ze zgrozą przyglądam się, jak się nam elektryzują i jeżą nam włosy na głowie. OMG! To nie wygląda dobrze! Zaraz gdzieś walnie w pobliżu!
Bam, bam. Srebrzysta, cienka linia nagle uderza w budynek po drugiej stronie portu, zaledwie czterysta, pięćset metrów od nas. Rozlega się ogłuszający huk. Wszystko to sprawia, że najpierw kamienieję, a potem podskakuję w miejscu z przerażenia. Oddycham głęboko. Chciałabym teraz znaleźć się w jakiejś betonowej dziurze odgrodzonej kilkoma piorunochronami i zakopanej głęboko pod ziemią.
Sztorm trwa i trwa strasząc piorunami i grzmotami. Minęły już chyba dwie godziny. Niespokojnie patrzę na zegarek, bo robi się późno, a przed nami daleka droga do przebycia, w tym mnóstwo podjazdów i zjazdów. Deszcz też nie przestaje zacinać.
– Z jednej strony musimy ruszać, z drugiej nie mamy jak – mówię do Michała rozdrażniona.
– No – potwierdza również zmartwiony – gdybyśmy mogli spać gdzieś po drodze nie byłoby problemu.
– Ale nie możemy – musimy dotrzeć do campingu w Korculi. To chorwackie prawo o zakazie noclegu poza miejscami do tego przeznaczonymi wkurza mnie niemiłosiernie.
– Chyba trzeba poszukać alternatywnego środka transportu – mówię.
– Nie widzę jak.
– Cóż, popytać nie zaszkodzi – stwierdzam, podnoszę się z krzesła i przemykając w strugach ulewy.
Podbiegam do samochodu dostawczego, który niedawno zatrzymał się przed jednym z barów.
– Czy jedzie Pan do Korculi? – pytam po angielsku. Niestety gość nie rozumie ani słowa. Podchodzi do mnie jednak jeden z policjantów, który tłumaczy kierowcy ciężarówki moje słowa. Okazuje się niestety, że wraca pierwszy promem do Splitu. Zawiedzona wracam do Fogela.
– Niestety, on wraca na ląd.
– To czekamy.
Kolejne cenne minuty uciekają. W końcu burza gdzieś się oddala, ale nie daleko. Zbieramy nasze manatki i ruszamy, obawiam się jednak, że zaraz wróci. Chmury nisko wiszące nad okolicą, zdają się potwierdzać moje przypuszczenia. Już na końcu Vela Luki zauważamy przystanek autobusowy. Autokar do Korculi ma odjechać za pół godziny. Chyba warto zaryzykować i zaczekać, tym bardziej, że znowu słychać przybliżające się grzmoty. A jazda w burzy przez góry, nawet niewysokie, jest głupotą. Stoimy więc cierpliwie. W końcu autobus podjeżdża. Kierowca zgadza się zabrać nas z rowerami.
Pakujemy je do bagażnika i rozsiadamy się na siedzeniach. Emocje trochę ze mnie opadają, ale czuję gorycz porażki. Zamiast podróżować przez wyspę, po prostu przez nią przemkniemy. Bez sensu.
Zostawiamy za sobą Vela Lukę. I nagle, pięć kilometrów dalej, zza chmur wygląda słońce a burza chowa się za dalekim horyzontem.
– Widzisz to? – jęczę do Michała.
– Tak – stwierdza ponuro.
Resztki mojego dobrego humoru właśnie pożarł chochlik, robak i jeszcze jakieś dziwne stworzenie. Pogoda zrobiła nam podłego psikusa przez swoje niezdecydowanie. Cios poniżej pasa. Czuję się naprawdę rozczarowana. Tępo przyglądam się pięknym widokom, jakie oglądalibyśmy jadąc przez góry. Miałabym się czym zachwycać, mogłabym je podziwiać, a tymczasem mam ochotę zacytować wnuka Henryka Sienkiewicza. (dla nieświadomych twórczości tego świetnego poety chciałoby się wyśpiewać wiersz pod tytułem: Ch…j, dupa i kamieni kupa).
Przez to, że pojazd nie ma żadnej klimatyzacji i brak w nim powietrza, moja choroba lokomocyjna zaczyna grać na moich wątpiach. Zamykam oczy i próbuję zasnąć. Niestety, moje pragnienia dotyczące wyłączenia świadomości to marzenia ściętej głowy.
Gdy w końcu dojeżdżamy do średniowiecznego miasta, wytaczam się z autokaru blada, cierpiąca i zła. Pierwsze, co czynię, to dopadam najbliższych krzaków mając ochotę puścić porządnego pawia. Mdłości i słabość mijają jednak szybko pod wpływem świeżego powietrza, jednak mój nastrój wcale się nie polepsza.
Zabieramy nasze rowery i zatrzymujemy się w pierwszym parku, który napotykamy na swojej drodze, by ogarnąć się z tym, co zrobimy dalej. Dochodzi piętnasta, więc wiemy, że dzisiaj przyjdzie nocować nam w Korculi. Zastanawiamy się więc, czy najpierw znaleźć camping, czy coś zwiedzać. Michał idzie zasięgnąć języka do Informacji Turystycznej, podczas gdy ja pilnuję rowerów.
Wśród drzew widzę przemykające się lub wylegujące na słońcu koty. Wśród nich majestatycznie przechadza się koci inwalida bez jednej łapki. Wygląda na dość zadbanego i dumnego. Szczególnie przypada mi do serca. Wołam go, a on przybiega. Gdy go obgłaskuję, zaczynam myśleć o moich dwóch dziewczynach, które zostały w domu. Mój już i tak wątły nastrój rozsypuje się doszczętnie. Tak bardzo tęsknię za Shishą i Pangmą, że aż łzy zaczynają toczyć mi się po twarzy. No pięknie. Nie dość, że cały dzisiejszy dzień wygląda jak jakaś farsa, to jeszcze będę beczeć jak bóbr nad biednym kotem. Wilgoć jednak nie chce przestać płynąć z moich oczu.
Tak zastaje mnie Michał, gdy wraca z Informacji Turystycznej.
– Co Ci się stało? – pyta mnie ze zgrozą.
– Nic – pochlipuję – tylko tak bardzo dzisiaj tęsknię za dziewczynami. Tak bardzo chciałabym być w domu.
– Ojoj – Michał lekko śmieje się ze mnie. Podchodzi jednak i przytula chcąc pocieszyć. W końcu uspokajam się, a mój szloch powoli zamienia się w westchnienie ulgi.
– Już dobrze? – pyta.
– Lepiej.
– Może zanim pójdziemy zwiedzać zjemy coś? – proponuje – chyba poczułem się głodny.
Mi dzisiaj wszystko wydaje się być obojętne, łącznie z jedzeniem, jednak ze względu na głodnego Fogela przytakuję mu. W końcu facet głodny to facet zły. Z żalem jednak żegnam miziastego kota bez łapki, mając nadzieję, że posiada swojego człowieka, który karmi go codziennie. Zastanawiam się jednak, czy dla pewności nie zabrać go ze sobą do Polski.
– Piechowska, ogarnij się – karcę się w myślach – jeszcze trochę a spróbujesz swój dom zamienić w kociarnię. Nie możesz przygarniać każdego zwierzęcia, które wydaje ci się nieszczęśliwe.
Restauracja, którą upatrzył sobie Michał, znajduje się zaledwie około dwieście metrów od parku. Zatrzymujemy się w niej, ustawiamy rowery i przeglądamy menu.
– Nie jedliśmy jeszcze chorwackiej pizzy – z chytrym uśmiechem stwierdza mój narzeczony.
– Jak chcesz – mówię mu osiągając doskonały szczyt obojętności.
Michał decyduje więc, że zamówimy pizzę z oliwkami. Przez moje kiepskie samopoczucie czekamy na zamówienie w milczeniu, ściskając się tylko za ręce. Moja apatia kończy się jednak, gdy tylko przynoszą nam zamówione danie. Również Fogel patrzy w zdumieniu.
– What the fuck! – pytam.
– To jakiś żart – komentuje mój mężczyzna.
Na naszej długo wyczekiwanej pizzy widnieje bowiem oliwka. Jedna. A daliśmy za nią ponad osiem euro. To naprawdę jakaś tragikomedia dzisiaj. Michał jednak czuje taki głód, że porzuca zamiar kłócenia się z kelnerem i zabiera się za konsumpcję. Ja biorę dwa kawałki, które jednak w ogóle mi nie smakują. Mam ze złości cały czas ściśnięty żołądek.
Po tym jakże wystawnym obiedzie, proponuję Michałowi, by poszedł zwiedzić miasto, zaznaczam jednak, że mam tak tragiczny humor, że ja dzisiaj zdjęć nie robię. Fogel zabiera więc aparat i znika na pół godziny.
Po jego powrocie idę na spacer. Zwiedzanie jednak nie sprawia mi żadnej uciechy. Niby podziwiam mury obronne miasta, ale jednak moje myśli znajdują się całkiem gdzie indziej. Bez przekonania oglądam rynek, Włóczę się pod katedrą św. Marka. Próbuję odnaleźć dom, w którym miał urodzić się Marco Polo, jednakże podobnie jak większość rzeczy i to mi dzisiaj nie idzie. Mam dzisiaj kryzys jak z stąd do Splitu. Przechadzam się jeszcze chwilę uliczkami – tak dla formalności, bym poczuła, że jakkolwiek zwiedziłam Korculę i wracam do Michała.
– Już? – pyta zdziwiony – tak szybko?
– Tak, widzisz, w jakiej dzisiaj trwam kondycji.
– Taaaak – potwierdza mój luby.
Płacimy za obrzydliwą pizzę, wsiadamy na rowery i pedałujemy pod górę w stronę campingu. Docieramy tam dość szybko. Płacimy horrendalną sumę za nocleg i znajdujemy swoje miejsce. Rozbijamy namiot, gotujemy coś smaczniejszego. Dla mnie ten dzień wyprawy mógłby w ogóle nie istnieć. Chciałabym go wyciąć z pamięci, zapomnieć, zakopać, zamordować i utopić w odmętach Rowu Mariańskiego. Takiej porażki jak dziś w czasie podróży jeszcze chyba nie miałam.
CDN.