Wielka Improwizacja – jak się nie zakochać cz. 11
by Ania
Gdy kończymy, zegar wybija już północ. Z tego wszystkiego pójdziemy dzisiaj spać „o suchym pysku”. Dobrze, że chociaż wezmę gorący prysznic. Biorę kosmetyczkę, ręcznik i zmierzam do łazienki. Wchodzę do kabiny. I wtedy okazuje się, że leci na mnie lodowata woda.
Poranek dwudziestego lipca już tradycyjnie wita nas wspaniałą pogodą. Przez ścianę namiotu słyszę śpiew ptaków. Przeciągam się jeszcze w śpiworze i uśmiecham. Nowy dzień, niedziela. Wyglądam na zewnątrz chcąc nacieszyć oczy światem dookoła. O nie. To ciągle camping Stobreć. Od razu zaczyna mnie swędzieć głowa, której nie mogłam wczoraj umyć. Mój dobry humor chwilowo pryska jak bańka mydlana.
Ubieram się w najbardziej odświętne rzeczy jakie mam i krytycznie spoglądam na siebie w lustrze. Pognieciony T – shirt i jeszcze bardziej wymięta sukienka przedstawiają się raczej żałośnie. Przydałyby mi się teraz kosmetyki. Szkoda, że mój luby wypakował mi je jeszcze w Krakowie.
Na Mszę św. prawie się spóźniam. Już z oddali dobiega mnie śpiew tych, co na nią przyszli. Uwielbiam przysłuchiwać się wschodnim pieśniom religijnym, które docierają aż do najgłębszych warstw duszy. Te chorwackie nie ustępują im prawie wcale. Jednocześnie zaczynam zastanawiać się dlaczego w Polsce, w większości parafii, „wierni” w trakcie Eucharystii bardzo często poruszają niemrawo ustami lub wcale ich nie otwierają. Nie chcę jednak nikogo krytykować. Jeśli ktoś miałby rzucać kamienie w winnego, powinnam oberwać tym pierwszym. Jedynymi miejscami, w których śpiewam głośno, z radością i chętnie są kościoły, parafie i klasztory dominikańskie.
W chorwackim kościele niestety nie potrafię opiewać chwały Bożej inaczej niż przez milczenie i słuchanie. Okazuje się jednak, że potrafię zrozumieć Czytania i Ewangelię.
Po Eucharystii marszem wracam na camping. Michał czeka już ze śniadaniem. Apetyt nam dopisuje, pakujemy się. Idę na recepcję zapłacić za nasz pobyt. Długo dyskutuję z pracownikami o niskiej jakości usług oferowanych przez to miejsce. Ostatecznie otrzymujemy zniżkę – dwanaście kun – „zbytek łaski” za tyle niewygód.
O że! Niech żyje Informacja Turystyczna na Chorwacji! Gościu, turysto, daleko z nią zajedziesz!
Powoli, nie śpiesząc się, mijamy ciche osiedla, altanki, zielone działki uprawne. Po naszej lewej Adriatyk lekko faluje kołysany pieśnią morskiej bryzy. W oddali na morzu pływają jachty. Liczne, górzyste wyspy wyrastają prosto z morza. Niby znajdujemy się na przedmieściach Splitu, ale wydaje się, jakbyśmy podróżowali przez ostępy. Bańka dobrego humoru powoli napełnia się. Raz podjeżdżamy, potem zjeżdżamy. I tak docieramy do hotelowo – plażowej części miasta. Nie zatrzymujemy się jednak tutaj. Tłumy turystów i mieszkańców wyległy na brzeg morza. Nie lubimy tłoku.
Jeszcze tylko przejeżdżamy koło przystani dla jachtów, trochę pedałujemy przez miasto i już docieramy do portu. Dzisiaj późnym popołudniem chcemy popłynąć na Korczulę. Kupujemy bilety. O zgrozo, za rower płacimy tyle, ile za człowieka. Ta polityka utrudniania życia rowerzystom zrujnuje nas doszczętnie.
Wreszcie nadchodzi ta chwila. Już za moment przeniesiemy się do Antyku.
Split słynie z podobno najpiękniejszych ludzi w całej Chorwacji. Czy to prawda, nie mnie wyrokować. Na pewno ma najgorszych kierowców.
Początek miastu dał wielokrotnie wspominany już przeze mnie cesarz Dioklecjan, który wybudował tu wielki pałac przypominający wojskowy obóz. W swoim Spalatum chciał spędzić swoją – nazwijmy to – emeryturę. Cesarz i emerytura? A nie jest to przypadkiem funkcja dożywotnia?
Dioklecjan wraz z początkiem swojego panowania wymyślił nowy system polityczny, dzisiaj przez historyków zwany tetrarchią. Władca ten uważał Imperium Romanum za zbyt wielkie, by mógł rządzić nim jeden człowiek. Trudno się temu dziwić. W tamtym czasie rozciągało się ono od Brytanii na zachodzie po Azję Mniejszą na wschodzie, Od Afryki Północnej (Egipt, Tunezja, Kartagina) aż po tereny dzisiejszych Niemiec, Węgier i Rumunii. Dioklecjan postanowił powołać współwładcę. W tamtych czasach rzymscy władcy nosili tytuł augustów. Pochodzi on od pierwszego cesarza Rzymu Oktawiana Augusta. Samego terminu “cesarz” Rzymianie nienawidzili. Mimo że od wieków o ich losie decydował jeden człowiek, woleli udawać, że to tylko “zarządca”, “pierwszy wśród równych”. I temu zresztą Dioklecjan położył kres kładąc podwaliny nowej ery Cesarstwa – Dominatu.
Drugim augustem, o nieco niższym statusie, został Maksymian. Obu władców miało także dobrać sobie dwóch cezarów (od Juliusza Cezara), czyli kolejnych, niższych rangą współwładców. Cała czwórka wspólnie zarządzała Imperium Romanum (oczywiście każdy władał swoim skrawkiem). Po dwudziestu latach rządów auguści mieli odejść na emeryturę, a ich funkcje przejąć młodsi współwładcy, którzy sami stawali się augustami i dobierali sobie dwóch nowych cezarów – ludzi zdolnych i godnych, dobrze zorganizowanych. W założeniach więc władza Imperium Romanum miała nie opierać się na zasadzie dziedziczności, a uznaniu zasług. Dlatego właśnie Dioklecjan mógł planować swoją emeryturę.
Niestety, cesarz nie docenił ambicji, chciwości, chęci kontroli, wpływania na bieg wydarzeń, bogacenia, więzów krwi (miał tylko córkę) i nie zorientował się, że ludzkość nie dorosła do szlachetności i altruizmu. Gdy tylko ustąpił ze swojej funkcji i zmusił do tego Maksymiana, rozpętały się walki o władzę między augustami i cezarami, a niektórymi dziećmi emerytowanych lub też martwych władców, które chciały stać u steru władzy. Najambitniejszym z nich był Konstantyn, syn Konstancjusza Chlorusa, którego historia zapamiętała jako tego, który zrównał prawa religii chrześcijańskiej z pogańską.
Dioklecjan ze swojego ogromnego pałacu w Splicie prawdopodobnie oglądał ruinę swojego systemu uprawiając warzywa i walcząc z pogarszającym się zdrowiem.
Jego rezydencję przejęli kolejni cesarze, a potem padł łupem słowiańskich najeźdźców. Na szczęście czas nie doprowadził do jego całkowitej zagłady. W pozostałościach pałacu powoli powstawało niezwykłej urody miasto, które niestety okazało się za małe dla zamieszkujących tu ludzi. Split zaczął rozbudowywać się, a szczególnie jego współczesne dzielnice przypominają bezgłowego potwora.
Pierwsza rzecz, jaka podchodzi nam pod nos to obrzydliwy zaduch. Szukamy źródła tego smrodu, jednakże sterylna czystość ulic kontrastuje z wyraźną duszącą, gryzącą wonią. Mój nos błaga, bym znalazła klamerkę i zamknęła nozdrza przed zapachem setek zgniłych jaj. Z rozpaczą patrzę na otwory na ulicach. Czy to one tak cuchną? Czy to odór tutejszej kanalizacji?
Dioklecjan nie bez powodu postawił swój pałac właśnie w tym miejscu. W ostatnich latach panowania zapadał na zdrowiu. Głęboko wierzył w lecznicze właściwości wód siarkowych, które obficie występowały w tym rejonie i wydzielały intensywny, duszący, gryzący, nieprzyjemny odór. Ten sam, który dzisiaj drażni nasze nosy.
Na szczęście szybko przyzwyczajamy się do zapachu Splitu. Powoli wędrujemy nabrzeżem. Szukamy miejsca, gdzie moglibyśmy zatrzymać się z rowerami i zjeść obiad. Mój wzrok przykuwa fasada budynku. Zatrzymuję się i patrzę jak urzeczona. Zaczynam hiperwentylować z zachwytu. Antyczne zdobione kolumny bielą mi się przed oczami. Fogel musi klepać mnie po ramieniu, bym wróciła do rzeczywistości.
– Nie chcę jeść, chcę iść z aparatem w miasto – patrzę na niego błagalnie.
– Spokojnie. Zjemy, a potem pójdziemy – zachowuje się nieubłaganie.
– Ale Michał.
Wiem, że ma rację. Wczoraj nie jedliśmy. Jeszcze jeden taki dzień i zaczniemy opadać z sił.
Znajdujemy knajpkę o nazwie De Belly. Rowery opieramy o ścianę, tak by nikomu nie przeszkadzały. Siadamy, zamawiamy przystawkę i wino, z karty wybieramy obiad. Po dziesięciu dniach jedzenia posiłków gotowanych na szybko z tego, co nawinie się nam do garnka z niecierpliwością czekamy na talerz z trzema rodzajami mięs wraz z dodatkami. Burczenie w brzuchu sprawia, że na chwilę zapominam o tym, że tuż za rogiem czekają na mnie świątynie, biały wapień z wyspy Brač, dawne korytarze pałacu i inne wspaniałości.
Smakołyki nie rozczarowują. Mięso jest wykwintne, a specjalnie zapiekane ziemniaczki to niebo w gębie. Jedynie warzywa smakują paskudnie – ani ja ani Fogel nie przepadamy za gotowanymi w wodzie i niedoprawionymi.
– Idź zwiedzać – mówi Fogel, gdy kończymy – wiem, że tylko na to czekasz.
– Nie – zadziwiam Michała – ty powinieneś ruszyć jako pierwszy.
– Dlaczego? – wydaje się być zbity z tropu.
– Bo jeśli teraz pójdę, to będę się śpieszyć, żebyś miał wystarczająco czasu na obejrzenie wszystkiego. A nie wiem, ile potrzebujesz. Na pewno mniej niż ja. Zobacz, co chcesz, wróć, a ja wykorzystam pozostały czas – taka ze mnie spryciara!
– No dobra.
Zostaję więc, wyciągam książkę i próbuję przebrnąć przez „Don Kichota”. Nie idzie mi to zupełnie. Wypita lampka wina sprawia, że czuję się senna, rozleniwiona, lekko szumi mi w głowie. Żeby szybko pozbierać się zamawiam, więc kawę, która stawia mnie na nogi.
Nie mylę się. Mija trzydzieści minut i Michał już stoi obok mnie. Patrzę na zegarek, upewniam się, o której muszę być z powrotem byśmy zdążyli na prom i znikam w zaułkach.
Przemykam uliczkami starając się w nich zgubić. Jako, że dzisiaj wyjątkowo mi to nie wychodzi, przechodzę pod Żelazną Bramą – jedną z bram miasta i szybko docieram w okolice perystylu. Na dawnym dziedzińcu panuje średni tłok. Jak wielu ludzi siadam na schodach w cieniu portyku kolumnowego. Przypatruję się korynckim, bogato zdobionym głowicom, podziwiam róż egipskich kolumn. Perystyl musiano niedawno remontować. Gdy oglądałam go na zdjęciach, kamień wydawał mi się pociemniały i poszarzały. Teraz znowu błyszczy.
Trochę po macoszemu traktuję czarnego Sfinksa. Poświęciłabym mu więcej uwagi, ale ten egzemplarz to chyba kopia tego, który ma już ponad trzy tysiące lat. Oryginał podobno poddano konserwacji.
Tutaj wyraźnie widać, że w antyczne ruiny wbudowano nowsze budynki. Wędrówkę zaczęłam właściwie od serca pałacu. Perystyl, oprócz tego, że stanowił miejsce wystąpień publicznych cesarza, mógł także pełnić funkcję ogrodu. Może to tutaj emerytowany już cesarz hodował swoje warzywa.
Pomedytowałabym znowu z kamieniami. Niestety, za dużo ludzi stoi i rozmawia dookoła. Nic nie usłyszę.
Mogłabym wśród tych kolumn, portyku i historii siedzieć przez kolejne dwa dni wyobrażając sobie życie i próbując odgadnąć myśli cesarzy, zrozumieć ich decyzje.
Wstaję, otrzepuję spodnie i decyduję, że najpierw odwiedzę katedrę św. Dujama, a właściwie Mauzoleum Dioklecjana. Ogromny grobowiec cesarza wybudowano na planie ośmioboku, otoczono rzędem kolumn jeszcze za życia augusta i tam też go pochowano.
Święty Dujam pełnił funkcję biskupa Salony w czasach Dioklecjana. Zginął jako męczennik w trakcie prześladowań. Pochowano go w miejscu, gdzie żył i pracował. W wiekach późniejszych, gdy chrześcijaństwo na dobre zakorzeniło się na tych ziemiach historia postanowiła pośmiać się z pogańskiego cesarza. Szczątki św. Dujama sprowadzone zostały do Splitu i złożone w miejscu, gdzie wcześniej spoczywał Dioklecjan, a miejsce to stało się katedrą. To dopiero można nazwać ironią losu.
Dzwonnica, która góruje nad kościołem nie pochodzi z czasów Starożytnych. Obecna postawiona została bodajże na początku XX wieku.
Kupuję bilet do katedry połączony z wejściem do podziemi i świątyni Jupitera. Przez chwilę podziwiam mieszankę styli architektonicznych katedry, jej ołtarze, zdobienia. Długo oglądam rzeźbione drzwi z XIII wieku, przedstawiające sceny z życia Jezusa Chrystusa. Później schodzę do krypt.
Uliczkami spaceruję do świątyni Jowisza, która powstała w tym samym czasie, co cesarski pałac. Budynek ten przebudowano na baptysterium, czyli miejsce, gdzie dokonywano chrztów. Świątynię najpierw oglądam od zewnątrz. Długo wpatruję się w wizerunku bóstw olimpijskich umieszczonych nad wejściem. Jowisz, Neptun i inni od wieków przyglądają się wchodzącym do świątyni. Wchodzę do środka. W oczy od razu rzuca się posąg Jana Chrzciciela z uniesioną prawą ręką. Nie wiem czemu, ale jego postać i postawa przypominają mi trochę Zeusa. Wpatruję się w kasetonowe sklepienie, świetnie zachowane przez wieki.
Zaczynam myśleć o Henryku Sienkiewiczu i sądzie Piotra i Pawła nad bogami. Apostołowie w tej legendzie nie zabili Poezji czyli Apolla i Szczęścia – Afrodyty. Czy jednak, gdyby Muzy istniały naprawdę, zgodziłyby się, by śpiewać „Pod Twoją obronę” zamiast sławić historię Odysa czy Edypa? Czy Pieśń i Szczęście po przyjściu chrześcijan na te ziemie zmieniły się czy pozostały tak samo złudne i ulotne? A może bardziej, mniej?
Nie mogę otrząsnąć się z myśli, że po przyjęciu chrześcijaństwa, jako ludzkość wiele zyskaliśmy, ale też coś straciliśmy. Zagubiliśmy gdzieś lwią część skarbów Antyku. O wielu dziełach, które powinny były przetrwać, wiemy tylko, że kiedyś istniały, znamy ich tytuły i autorów, ale treść pochłonęły odmęty czasu.
Oglądam jeszcze sarkofagi pochowanych tu biskupów i wychodzę. Spacerem idę w stronę Złotej Bramy, która jednak nie zachwyca mnie w najmniejszym stopniu. Uliczkami wracam pod katedrę. Sporo uwagi poświęcam trzeciemu wejściu do pałacu – Bramie Srebrnej, przy której stoją bazary z pamiątkami.
Przez skórę czuję, że mój czas tutaj powoli się kończy. Wracam więc do perystylu i chowam się w ciszy westybulu – dawngo wejścia do cesarskich apartamentów. Przez kopułę do środka wpada światło słoneczne, codziennie, od prawie dwóch tysięcy lat.
Schodzę do podziemnych komnat. Łączy się z nimi zabawna historia. To, że jeszcze istnieją, zawdzięczają śmieciom. W Średniowieczu mieszkańcy Splitu wyrzucali resztki przez dziury w podłogach w swoich domach. Pozostałości te wpadały właśnie do podziemi pałacu i jakimś cudem zakonserwowały je przed upływem czasu. Spacerując przez piwnice z ciekawością przyglądam się bazarom z biżuterią i pamiątkami.
Bardzo żałuję, że nie odwiedzę dzisiaj biletowanej części pałacu, do której wchodzi się w podziemiu, ale zaczynam nieubłagany wyścig z czasem. Prawie biegiem wypadam na promenadę, gdzie spaceruję wzdłuż południowej, dobrze zachowanej ściany pałacu.
Nie mogę się powstrzymać, więc jeszcze raz przebiegam przez podziemia, wypadam koło katedry, chciwie próbuję zapamiętać każdy szczegół westybulu, zachować przed oczami każdą uliczkę i pałacowy korytarz. Tak bardzo nie chcę stąd już wyjeżdżać. Poza centrum Split mi się nie podoba, ale Pałac Dioklecjana to najpiękniejsza rzecz, jaką widziałam w Chorwacji. A przed wyjazdem z Polski ostrzegano mnie, bym nie czuła się rozczarowana.
– Zobaczysz kamienie, kilka kolumn, trochę łuków i to właściwie wszystko – mówili znajomi.
Nie wiem jak ktokolwiek może być zawiedziony Pałacem. To niezwykłe miejsce, w którym historia przeplata się z dawniejszymi czasami i współczesnością. Dawne Spalatum, które istnieje już ponad tysiąc siedemset lat wprawdzie ciągle coś traci, ale nieustannie też zyskuje. Brakuje mi słów, by oddać wszystkie odczucia, nienasycenie i smutek, jaki odczuwam. Za trzydzieści minut muszę się pożegnać ze Splitem.
CDN.
Chcesz ze mną przejść po uliczkach miasta? Przejrzyj zdjęcia. Wśród nich ukryłam kilka nowych informacji o Splicie :)
I jak tu nie zakochać się w Splicie!