Wielka Improwizacja – jak się nie gubić cz. 10
by Ania
Według Niemców najbliższy camping znajdziemy w Marinie! To prawie osiem kilometrów od miejsca, w którym stoimy, z czego co najmniej kilometr podjazdu. Ciemności zapadają na dobre. Żeby dodać sobie otuchy biorę swoją rurkę od camelbaka, żeby się trochę nawodnić. Udaje mi się tylko lekko zassać. Mi też skończyła się woda!
Mamy problem. Przed wyprawą obiecywaliśmy sobie, że nie będziemy podróżować po zapadnięciu zmroku. Chyba coś nam znowu nie wyszło. Nie mamy co pić. Znajdujemy się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Czuję się zagubiona w wielkim, pustym świecie. Rzeczywistość staje odrealniona i nieprawdziwa. Wydaje mi się, że wcale mnie tu nie ma.
Niestety, ciągle tkwię na tym zapomnianym przez Boga pustkowiu nawet, jeśli chciałabym znajdować się tysiąc kilometrów stąd. Po prostu musimy się stąd wydostać i znaleźć camping w Marinie.
Pedałujemy. Do Mariny powinniśmy jechać w dół, miejscowość leży na poziomie morza, ale jednak nasza droga dziwnym trafem prowadzi ciągle w górę. Zmęczenie, ciemność, złość, ból nóg i siedziska mącą mi zmysły. Nie mogę opanować łez, które mimowolnie zaczynają mi cieknąć po policzkach. Nie płacz głupia, nie płacz – krzyczę w środku na siebie – tracisz wodę!
Nie mogę przestać! Próbuję opanować strumień, który leci mi już na bluzkę. Do wilgoci cieknącej z oczu dołącza szloch. Kto to widział po prostu – mój chochlik złośliwie przewraca oczami i śmieje się – histeryczka! Mam ochotę zadusić tego małego potwora. A droga ciągle wiedzie pod górę. Nacisk na pedał, rwący ból w udzie, druga noga ciągnie, znowu mięsień odmawia posłuszeństwa. Nie mogę, nie mogę, po prostu dłużej tego nie zniosę!
Wpadam we wściekłość, na siebie, na chochlika, na głupią drogę, na ciemność, na ból, na Michała też. Na cały wszechświat. Niech to szlag trafi! Już teraz nie tylko płaczę, szlocham, ale też warczę, krzyczę na siebie. W końcu mój organizm wyzwala adrenalinę. Zaczynam agresywnie i bardzo dynamicznie pedałować wydając z siebie nieartykułowane dźwięki połączone z przekleństwami i wulgaryzmami. W końcu moje ślimacze tempo podjazdu zamienia się w żółwią szybkość.
Napotykamy dom w pobliżu drogi. Przed płotem siedzi staruszek, który widząc moje niecywilizowane wrzaski, mówi coś, co rozumiem, jako „Spokojnie, spokojnie”. Pewnie myśli, że jakaś diablica zabłądziła w pobliżu jego domu. Oj dziadku, nie mylisz się wcale tak bardzo. Smoka wawelskiego, którego pali od zeżartej baraniny z siarką, mogłabym w tym momencie nazwać swoim najlepszym kumplem.
W końcu dojeżdżamy do punktu, w którym droga zaczyna opadać. Co za ulga dla mojego biednego zmęczonego ciała. Pęd powietrza suszy moje łzy, a szloch niknie w skupieniu. Chcę jak najszybciej wydostać się z szarej godziny i bezwodnego terenu, dlatego denerwuję się, że Fogel zjeżdża tak wolno. Przecież tu się da pociągnąć pięćdziesiątką albo sześćdziesiątką, po co więc wleczemy się trzydziestką piątką! Popędzam go niecierpliwie zła jak osa i gotowa do wbicia szpili, jeśli nie pośpieszy się.
Ostatnie cztery kilometry do Mariny gnam na złamanie karku. A Michał za mną.
Mimo że włączyłam oświetlenie, to dobrze wiem, że mojego czerwonego światła z tyłu pod stertą bagażu w ogóle nie widać. I nie ufam tym podstępnym, chorwackim kierowcom, którzy co rusz od kilku dni usiłują mnie rozjechać!
Ciemność całkowicie rozłożyła już swoje macki nad niebem. Wpadamy do Mariny jakby nas gonili. Modlę się, żeby jeszcze jakiś sklep był czynny. Musimy się przecież nawodnić. Westchnienie ulgi wyrywa mi się z piersi. Pędzę do marketu, w który wygląda na otwarty. Kupuję nam wielki baniak wody i soki. Zadowolona wracam do Fogela. Teraz tylko pozostaje nam znaleźć camping.
Michał ma jednak nietęgą minę.
– Co się stało? – burczę niechętnie, bo przez skórę czuję kłopoty.
– Nie ma campingu w Marinie – Fogel nie owija w bawełnę.
– Ale jak to? – głos mi się załamuje.
– Niemcy musieli się pomylić z perspektywy samochodu. Camp podobno jest osiem kilometrów stąd w stronę Trogiru.
– Skąd wiesz?
– Pytałem miejscowych.
O nie. Ja się dzisiaj już z Mariny nie ruszę. Nie zamierzam polec śmiercią tragiczną na Jadrance!
– Chyba nie myślisz – pytam.
– A mamy wyjście?
– To ja całą noc będę siedzieć pod sklepem na schodach!
– Jeśli myślisz, że mi się ten pomysł podoba.
– Wymyśl coś – mówię błagalnym tonem.
Adrenalina już właściwie ze mnie wyparowała. Czuję jak bardzo zmęczyła mnie ta jazda emocjonalna. Moje „nigdzie dalej dzisiaj nie jadę” to nie czcze pogróżki. Nie mam po prostu sił i weny. Fogel chyba to widzi, bo zostawia mnie z rowerami i znika gdzieś.
Przez pierwsze pięć minut nie reaguję na jego nieobecność, po kolejnych zaczynam się zastanawiać czy go porwali. Po piętnastu minutach chcę mu iść na ratunek, ale wraca zanim zdążę pójść z odsieczą.
– Dzisiaj śpimy jak król i królowa – zaciera ręce z zadowolenia.
– To znaczy – marszczę brwi.
– Znalazłem nam pokój.
– Drogi?
– Dość.
– To znaczy?
– Powiem Ci na miejscu, chodź. To bardzo blisko.
Wlekę się za moim lubym, czując słabość we wszystkich kończynach i zamiast mózgu mając wielkiego różowego marshmallowa. Dopiero teraz przychodzi mi na myśl, że mogłabym rozglądnąć się dookoła. Marina zdecydowanie zasługuje na swoją nazwę. W porcie stoją rzędy białych, błyszczących niewielkich jachtów. W oddali jednak zamiast szumu morza słyszę dźwięki dyskotekowej muzyki.
– Podobno dzisiaj odbywa się jakiś festiwal – mówi Fogel, jakby dokładnie wiedział, o czym teraz myślę.
– Hmmm – odpowiedź, jaką ze mnie wydusza nie może być dla niego satysfakcjonująca.
Michał faktycznie nie kłamie. Jeszcze kilka kroków i dochodzimy do niewielkiego piętrowego domku jednorodzinnego. Wciągamy nasze rowery na korytarz, zrzucamy z nich bety do naszego pokoju. Dowiaduję się, że za dwie osoby za noc zapłacimy trzydzieści euro. Da się przeżyć. Michał ma problem z płatnością, bo gospodyni, której dajemy pięćdziesiąt euro, nie ma jak wydać. Zaczynają się, więc głowić, jak rozwiązać ten problem. Ostatecznie decydują, że Michał da jej dwadzieścia eurosów, a resztę zapłaci w kunach według popularnego licznika 1 euro = 7 kun. Składam sakwy w pokoju i wykończona padam na łóżko. Nie ruszę się dzisiaj, nie ma mowy. Poleżę tak długo aż świat, albo przynajmniej ten dzień, skończy się. Jeśli stanie się to konieczne, to przykleję się do tego łóżka, by nie mieć możliwości uciec z niego.
Fogel zalega po drugiej stronie. Końcówka tego dnia dała się nam we znaki.
19 lipca wstaję wypoczęta i szczęśliwsza niż poprzedniego dnia. Z trudem przypominam sobie wczorajszy wieczór. Chyba coś ugotowaliśmy, wypiliśmy nawet piwo. Nawet musiałam się wykąpać, bo mam czyste włosy.
Powtarzamy nasz rytuał czynności rozpoczynający każdy dzień i już niedługo potem żegnamy się z naszymi gospodarzami i zmierzamy ku Trogirowi. Ku naszemu zdziwieniu, zgrozie, dzisiaj kierowcy od rana zachowują się jak wariaci na drodze. Już po dziesięciu kilometrach mam dość. Ile można znosić samochody mijające cię o zaledwie kilka milimetrów, próbujące wepchnąć cię do rowu i jeszcze nadużywające klaksonu. Mam ochotę zejść z roweru, złapać kierujących i porządnie nimi potrząsnąć. Poczucie ciągłego zagrożenia męczy mnie psychicznie. Wakacje.
Wszystkie samochody, które wywołują moją dziką wściekłość, mają pewną wspólną cechę. Z całym szacunkiem dla mieszkańców Limanowej – na południu Polski wiele mówi się o legendarnej wręcz jeździe kierowców z tej niewielkiej miejscowości niedaleko Nowego Sącza. Ile razy na rowerze zdarzało mi się spotykać auto na blachach „KLI” tyle razy wrzeszczałam „O tempora, o mores!”. Kulturalnych i jeżdżących przepisowo uczestników ruchu drogowego zarejestrowanych w Limanowej mogłabym policzyć na palcach jednej ręki. Zazwyczaj kierowców „KLI” łączy niedbałość o przestrzeganie przepisów, totalne niezwracanie uwagi na innych uczestników ruchu drogowego, ciągnięcie ostro po klaksonie “bo tak”, pchanie się, bo przecież kto pierwszy ten lepszy, spychanie rowerzystów z drogi, najlepiej do rowu, niekiedy próba rozjechania ich. Nie, to nie cała Limanowa nie przyjechała właśnie na wakacje do Chorwacji. Odpowiedzią na nasze bolączki są inne dwie literki. „ST”. Split. Split! Split!!! Do dziś na kierowców z tymi blachami w duszy warczę i wyzywam od krewnych „KLI”.
Przez piekło Jadranki docieramy do Trogiru. Moja wewnętrzna osa buczy ze złości. Chochlik się śmieje – zachciało Ci się wypraw w nieznane. W mieście panuje niesamowity tłok. Człowiek na człowieku. Turysta na turyście. Zwłoki na zwłokach.
Przy wjeździe do Starego Miasta, na targu warzywno – owocowym ludzie raczą się arbuzami i melonami. Ślinka zaczyna mi ciec.
– Zasłużyliśmy na coś dobrego – stwierdza Fogel.
– Arbuz czy melon?
– Zaraz zobaczę.
Pilnuję rowerów, gdy Michał kręci się pomiędzy stoiskami. Pyszny soczysty melon albo mięsisty słodki arbuz w mojej wyobraźni tańczą cha – chę w drodze do moich ust. Fogel wraca z pustymi rękoma.
– Nie kupiłeś – nie potrafię ukryć rozczarowania.
– Za kilogram arbuza chcą 28 kun.
W myślach szybko robię rachunek.
– Ponad 17 złotych za kilogram arbuza? Chyba sobie w kulki lecą.
Arbuz z melonem w rytmie kubańskiego tańca znikają na horyzoncie.
– No, to jakieś jajo – Michał też nie wygląda na zachwyconego.
– Niech sobie go wsadzą – wisielczy humor wraca mi z prędkością światła – na pewno chcą nas wydoić z kasy. Zwiedźmy miasto, bo z minuty na minutę coraz bardziej mam ochotę po prostu pojechać sobie stąd – stwierdzam mrocznie.
Przed wyjazdem, w trakcie planowania, Trogir w ujęciu przewodnika zachwycił mnie. Pożądliwie pochłaniałam opisy mówiące o średniowiecznych i renesansowych zabudowaniach, ulicach tętniących wieczornym życiem, pięknie twierdzy Kamerlengo czy wysokości wieży przykatedralnej. I nie mogłam doczekać się wizyty w tym niewielkim, ale jak się wydawało, urokliwym mieście.
Powoli wkraczamy do historycznego centrum, które leży na niewielkiej wysepce. Chciałabym, chociaż usiąść w jakiejś knajpce na kawie, gdy Fogel pójdzie obejrzeć miasto, ale okazuje się, że w obrębie placu, na którym stoi katedra i Muzeum miejskie, nie ma ani jednego wolnego stolika. Pozostaje nam więc stanąć z rowerami pod murem dawnego pałacu Garanjin – Fanfogna (Muzeum miejskie), które o tej porze dnia rzucają trochę cienia.
– Weź aparat – proszę Michała – bardzo nie mam ochoty robić zdjęć.
Mój luby patrzy na mnie z takim zaskoczeniem, jakbym połknęła, co najmniej węża i to jeszcze jadowitego, ale pakuje go. Zostaję sama. Czuję na sobie czyjś wzrok. Rozglądam się. Ochroniarz stojący w pobliżu patrzy się na mnie. Dobrze, niech się popatrzy i oswoi z moją obecnością. Odwracam od niego wzrok i staram się poczuć atmosferę miasta. Dobrze jednak wiem, że on ciągle się na mnie gapi. Zaczyna mnie to irytować. Bardzo. Moje wkurzenie rośnie z minuty na minutę, tym bardziej, że koleś ani myśli zająć się swoimi sprawami. Przepraszam czy ja jestem brudna? A może wyglądam na złodzieja? Wrrr. Poziom mojego wzbudzenia powoli sięga zenitu. Zaczynam więc ochroniarzowi odpłacać pięknym za nadobne. Stoimy więc naprzeciwko siebie, on gapi się na mnie, a ja na niego. W dodatku przez miasto przewalają się wściekłe tłumy. A ja tak bardzo nienawidzę zbiorowisk. Nie cierpię, gdy w kupie ludzi ktoś mnie potrąca, dotyka przypadkowo, powoduje, że muszę zwalniać kroku.
Michał wraca po jakimś czasie i zajmuje moje miejsce. Ruszam przed siebie. Zazwyczaj, zwiedzam starannie i systematycznie. Z miejsca, w którym przebywam, staram się zabrać jak najwięcej ze sobą. Nie tym razem.
Jak burza przelatuję przez Trogir. Wpadam na nabrzeże i przez chwilę podziwiam piękną piętnastowieczną twierdzę Kamerlengo. Dosłownie przebiegam uliczki za wszelką cenę unikając tłumów i pobieżnie obrzucam je wzrokiem. Niby niektóre z nich są puste, ale trzeba się postarać, by na taką trafić. Staram się zakrzywić fizykę i wciągnąć na szerokość, gdy mijam grupy turystów, byle nie dotknąć żadnego ze spoconych ciał. Kłusem okrążam katedrę, usiłuję wzbudzić w sobie podziw dla prawie pięćdziesięciometrowej dzwonnicy i już z powrotem stoję przy Fogelu. Nie wiem czemu Trogir tak zauroczył mnie w przewodniku. Przecież tutaj właściwie nie ma nic naprawdę pięknego, a miasto po prostu ładnie wygląda i nic więcej. Owszem, wąskie oplecione bluszczem uliczki przypadają do gustu, ale dla mnie nie grzeszą wyjątkowością.
– Już? – Michał tym razem patrzy na mnie jakbym właśnie wypluła wcześniej zjedzonego węża.
– Tak. Nie podoba mi się tutaj.
– No nie ma nic specjalnego w tym mieście, oprócz tego, że ładne samo w sobie. Nie wiem, czemu się tak nakręciłaś na Trogir.
Czyli myślimy podobnie. Wskakujemy w bloki i przeraźliwie wolnym tempem, stojąc w korku, opuszczamy podobno jedno z najładniejszych chorwackich miast. Trogir na mojej własnej subiektywnej liście ląduje gdzieś na szarym końcu.
CDN.