Wielka improwizacja – jak nie ratować ludzi cz. 7
by Ania
Trójka Polaków i Michał stoją naprzeciwko mnie. Śmiejemy się, żartujemy, gadamy. I nagle widzę, jak wszystkim zmieniają się twarze. To już nie roześmiane, a przerażone oczy i otwarte w zdumieniu usta. Cała czwórka zamiera. Nie mam czasu jednak pytać, co się stało. Za plecami słyszę odgłos giętej stali i ogromny huk.
Błyskawicznie odwracam się i nagle czas zaczyna płynąć inaczej, wolniej. Sto pięćdziesiąt, może dwieście metrów od nas na drzewie wylądował samochód. Dziewczyny z „Pięknych stóp” krzyczą głośno, po czym rzucają się biegiem w stronę auta. Ja wyplątuje się ze swojego plecaka, chyba rzucam do Michała „pilnuj rowerów” i gnam w ślad za nimi. W głowie krąży mi jedno pytanie – żyją, czy nie? A jeśli znajdują się na granicy? Czy pamiętam jeszcze, jak reanimuje się człowieka?
Na miejsce przybiegli już pracownicy firmy, która mieści się tuż za płotem. Ściągają wóz z drzewa. Od strony autostrady zatrzymują się też dwa lub trzy samochody. Ktoś wzywa karetkę. Panuje zamieszanie. Odruchowo zerkam na samochód – czarny, niezbyt młody, ale niesamowicie zadbany, błyszczący czystością. Blachy mówią, że jego właściciel pochodzi z Bośni i Hercegowiny. W środku siedzi mężczyzna. Żywy, póki co. Otwieramy drzwi. Ubrany jest w spodnie jeansowe i białą koszulę w niebieską kratę. Wszystko wskazuje na to, że nie stracił przytomności. Z głowy jednak płynie mu krew. Po angielsku próbujemy go namówić, by się nie ruszał. Tylko, że po angielsku nie rozumie ani słowa. Ludzie dookoła też nie. O fuck!
Jedna z dziewczyn krzyczy, gdy Bośniak próbuje wstać, że może mieć uszkodzony kręgosłup, głowę, że to może go zabić. Niestety, nikt oprócz nas Polek nie rozumie.
Z samochodu, który przed chwilą się zatrzymał, wysiada potężnych rozmiarów Chorwat, który już po chwili próbuje z nami współpracować. Niestety, zna tylko niemiecki, jednakże wydaje się, że piąte przez dziesiąte do niego dociera.
– On nie może tak stać – mówię Chorwatowi – może mieć uszkodzenia, przez które umrze.
Ten podchodzi i bez ceregieli schyla się, oplata rękoma uda poszkodowanego i podnosi go do góry. Na miłość boską, ta akcja ratunkowa właśnie zamieniła się w groteskę. Już bezpieczniej go chyba nie ratować. Polki znowu zaczynają krzyczeć, że kręgosłup, że uszkodzenia. I jak tu wyjaśnić komuś, z kim nie potrafisz się porozumieć, że pionowa pozycja, w której Chorwat przenosi Bośniaka, nie może zostać nazwana bezpieczną. Ranny powinien być przerzucony przez oba ramiona, ratujący powinien jedną ręką podtrzymywać ramię, a drugą udo.
Pod wpływem krzyków i wrzasków Chorwat po kilku krokach stawia Bośniaka i zmusza go do tego, by usiadł. W najlepszym wypadku nie zrobił mu krzywdy. Abstrakcyjna akcja ratunkowa trwa dalej. Zawsze uczono mnie, że jeśli nie masz pod ręką środka odkażającego ograniczasz się do delikatnego osuszenia rany i założenia gazy oraz bandaża, by zatrzymać krwawienie. Tymczasem, zanim zdążę zareagować, na głowę rannego ktoś zaczyna wylewać wodę mineralną. Ten próbuje wstać. Zaraz zabiją kolesia. Podchodzę, biorę gazę albo kawałek bandaża, delikatnie osuszam obrażenia. Z bliska rany głowy nie wyglądają na bardzo głębokie. Facet ma twardy łeb. Zakładam opatrunek i owijam pokiereszowaną głowę. Opatrywany nie potrafi nie ruszać się. Wije się, wierzga, musi być w naprawdę ogromnym szoku. Bierze trochę wody i obmywa nią twarz. Na migi prosi też o dokumenty. Znowu próbuje wstać. Powstrzymujemy go ruchem rąk. Ktoś podaje papiery. Czekamy cały czas na karetkę, co chwila zmuszając rannego, by nie wykonywał gwałtownych ruchów.
Po kilku minutach przyjeżdża. Ratownicy przejmują opiekę nad Bośniakiem. Kamień spada mi z serca. Teraz mogę się rozejrzeć. Wygląda na to, że Bośniak samochodem skasował barierkę autostrady, wyleciał z nasypu autostrady, spadł na dość miękką ziemię poza nią, po czym już ze stosunkowo niewielką siłą rozwalił kawałek siatki ochronnej i zatrzymał się na drzewie. Tylko, dlaczego? Co właściwie się stało, że stracił panowanie nad kierownicą.
Za chwilę przyjedzie policja – zmywamy się więc, by uniknąć niepotrzebnych formalności, przesłuchań. Po gruzińskich doświadczeniach ze służbami mundurowymi mam pewność, że policjanci nie będą potrafili wydusić z siebie słowa po angielsku, a wieczorna wizyta w komisariacie i czekanie na tłumacza nie należą do moich priorytetów po całym dniu jazdy na rowerze. Wracam, więc do Michała.
– Żyje.
– To dobrze – odpowiada Fogel.
– Bośniak. Twardy facet, ciągle się wierzgał, ruszał i nie chciał usiedzieć w miejscu. Poza tym bardziej absurdalnej próby ratunku jeszcze nie widziałam
Zaczynam Michałowi opowiadać. Spokoju jednak nie daje mi jedna rzecz. Ciągle nie wiem jak doszło do wypadku, bo jako jedyna stałam tyłem.
– Jak to właściwie się stało?
Michał zaczyna opowiadać.
– Ze stacji wyjeżdżał samochód. Tylko, że nie włączał się do ruchu w normalny sposób. Przez trzysta metrów jechał z prędkością około trzydziestu kilometrów na godzinę. Bośniak jechał szybko, zagapił się i najwyraźniej nie zauważył auta wyjeżdżającego. Gdy już je spostrzegł, było za późno by bezpiecznie wyprzedzić, bo równolegle do gościa, który wyjechał, na drugim pasie poruszał się inny wóz. Żeby nie uderzyć w nikogo BiH pocisnął po hamulcu, wpadł w poślizg, uderzył w barierkę, poleciał z nasypu, wbił się w ziemię, przejechał te 10 metrów i władował się na drzewo. I powiem Ci, że z mojej perspektywy wyglądało to tak, jakby miał już nie wyjść z tego auta.
– W sumie szczęście w nieszczęściu.
– Mmm.
Zbieramy nasze manatki i wleczemy się na camping. Tam czeka nas malutka, ale niemiła niespodzianka – cena za nocleg okazuje się być ciut wyższa, niż w przewodniku. Problem w tym, że za każdym razem okazuje się, że płacimy o kilka, kilkanaście kun więcej niż było przewidziane. Z grosza, robi się pół kosza.
Znajdujemy miejsce pod namiot, rozkładamy się. Dopiero teraz czuję jak spływa ze mnie stres. Ręce zaczynają mi się lekko trząść. Postanawiam, że naszym mamom o tej przygodzie opowiemy dopiero w Polsce, bo zapewne zaczęłyby się niepotrzebnie stresować, ale chwytam za telefon i dzwonię do taty. Opowiadam mu wszystko. Nigdy wcześniej nie widziałam wypadku samochodowego z tak bliska. Wstrząsnęło mnie to trochę. Tata rozumie mój szok. Jako kierowca od wielu lat, niejedno już na drodze przeżył.
Zapadają ciemności. Na campingu bez przerwy słychać hałas samochodów na autostradzie. Mi to jednak nie przeszkadza. Po upragnionym od dwóch dni prysznicu zaszywam się w ciszy namiotu w objęciach Michała i miejscowego Żywca, czyli Karlovačko.
Szesnastego lipca lenimy się. Leżymy, aż czujemy się znudzeni pozycją horyzontalną. Potem jemy i szamamy i pożeramy. Zastanawiamy się też, co zrobić z kolejną częścią planowanej trasy. Pierwotnie planowaliśmy jechać przez Karlovac, stamtąd Przez Plitwickie Jeziora do Zadaru. Tylko, że wyznaczając trasę, która liczy około 270 kilometrów, zaplanowałam ją na dwa dni – jeden do Plitwickich Jezior, drugi do Zadaru. Moja logika i wyobraźnia tego dnia musiała wyjść na spacer.
Teraz usiłujemy skorygować moje „malutkie przeoczenie”. W jeden dzień bez spiny możemy dojechać do Karlovac, drugiego do Parku Narodowego Plitwickich Jezior. Trzeci dzień to zwiedzanie. Problem zaczyna się dalej, droga do Zadaru to przynajmniej dwa, jeśli nie trzy dni przez góry, bez możliwości legalnego nocowania, bez mapy topograficznej, z wielką niewiadomą, jeśli chodzi o źródła wody pitnej. Ależ czasami bywam głupia! Wściekam się na siebie, bo źle ogarnęłam ten temat. Nie odrobiłam tej lekcji. Właściwie, to mam ochotę zasadzić sobie kopa we własny tyłek.
Liczymy, ważymy ryzyko, plusy, minusy. W końcu z ciężkim sercem decydujemy, że znowu urządzimy sobie wycieczkę kolejową i pojedziemy do Knina omijając Plitwickie Jeziora i Zadar. Chce mi się wyć – karą za moją lekkomyślność będzie nie odwiedzenie miejsc, na które miałam największą ochotę. Tak właśnie nie powinno się jechać na wakacje.
Do miasta wracamy po południu – z campingu wyjeżdżamy drogą naokoło, nie śpiesząc się, oglądając pola i racząc się widokami. O ile ktoś wściekły na siebie potrafi cieszyć się z takich rzeczy. Najpierw przyjeżdżamy do dworca kolejowego, gdzie kupujemy okropnie drogie bilety – Chorwaci mają dziwną manierę zmuszania cię do płacenia kroci za przewóz roweru – wszędzie, w autobusie, pociągu czy na promie. W sumie więc podróż do Knina kosztuje nas ponad dwieście złotych. Wydatek boli tym bardziej, że to tylko 300 kilometrów. Knin leży mniej więcej na wysokości Zadaru – na wschód od niego.
Swoje nadłamane serca leczymy kolejną kawą w pobliskim barze.
Ruszamy w miasto. Mijamy Pawilon Sztuki na Placu Króla Tomisława, który jednak nie robi na mnie żadnego wrażenia. Swoje kroki kierujemy do Muzeum Archeologicznego. Fogel niestety nie chce szwendać się pomiędzy pozostałościami czasów Starożytnych. Do muzeum idę więc sama, tylko po to by całkowicie poddać się zachwytom.
Wędruję najpierw śladem zabytków z er kamienia łupanego, żelaza. Podziwiam figurki, naczynia, ceramikę, kościane ostrza, jak też te z brązu i żelaza. Mój wzrok oczywiście przyciąga także biżuteria.
Następnie serce mi rośnie, gdy widzę pozostałości kultury Celtów na tych ziemiach. Wzdycham do hełmów, mieczy, ozdób. Zaciekle fotografuję skarby monet. Chciałabym na własność mieć, chociaż jedną ozdobną fibulę.
Trafiam na najbardziej znaną przez turystów ekspozycję – zbiór egipski. Słynna mumia zagrzebska znajduje się sama w specjalnie wietrzonym, ciemnym pomieszczeniu. Nikogo oprócz mnie w pokoju nie ma. Ponosi mnie wyobraźnia – te wydatne zęby i całkowita nieruchomość budzą we mnie pewne bliżej niesprecyzowane uczucia respektu na granicy strachu. Szybko, więc zostawiam ją w spokoju, co chwila jednak zerkając za plecy. Przez chwilę ślinię się jeszcze do sarkofagów, naczyń egipskich i oczywiście naszyjników.
Niestety, znajduje mnie pracownik Muzeum. Okazuje się, że za dziesięć minut zamykają. Przez świat grecki i rzymski przemieszczam się więc biegiem, by jak najwięcej zobaczyć i dotknąć. Czuję się jak Japończyk, bo wystawy oglądam prawie cały czas przez wizjer aparatu.
Wniebowzięta opowiadam Fogelowi o Muzeum Archeologicznym. Nie wydaje się być zachwycony. W trakcie mojej nieobecności siedział w cieniu drzew i rozkoszował się świętym spokojem.
Docieramy do katedry Zagrzebskiej, gotyckiej w neogotyckim stylu. Bryła świątyni przypomina inne znane mi budynki sakralne. Nad kolumną maryjną powoli zachodzi słońce.
Zagrzeb przypomina mi trochę Tbilisi. Podobnie jak w stolicy Gruzji, na placach za głównymi zabytkami, widzimy nieremontowane budynki i brzydkie targi. Nie brakuje jednak uroczych i świeżo malowanych domów. Pewnie to kwestia czasu i środków unijnych, by przywrócić chorwackiej stolicy pełny blask.
Życie wieczorem tutaj wrze. Ciężko znaleźć jakiekolwiek sensowne miejsce w barach, kawiarniach i pubach. Zupełnie przypadkiem natykamy się na knajpkę o przeuroczej dla mnie nazwie „Tolkien’s House”. Słyszałam, że mają tu pyszne lokalne piwa. Chcielibyśmy z Fogelem posiedzieć trochę, ale nie ma ani jednego wolnego stolika. Szkoda.
Włóczymy się po mieście próbując poczuć ducha Zagrzebia. Bezskutecznie. Zagrzeb mnie nie zachwyca Fogela też nie. Jedynym punktem miasta, który wzbudza moją ciągłą i nieprzemijającą fascynację, jest Muzeum Archeologiczne. Poza tym, żeby zobaczyć stare miasto, wystarczy jeden spacer.
Wracamy na dworzec kolejowy. Tam znajdujemy piekarnię, w której kupujemy coś w rodzaju drożdżówek z ciastem francuskim z mięsem. Pycha! Do dzisiaj nie wiem, jak owe przysmaki nazywają, ale smakowały nam niesamowicie.
Na pociąg czekamy kilka godzin. Krótko przed jego nadejściem przekonujemy się, że ludzie niepełnosprawni nie mają tutaj łatwego życia. Na dworcu nie ma żadnych zjazdów dla wózków czy innych udogodnień. Siłujemy się z rowerami i bagażami. Gdybyśmy na wyprawę wyruszyli w trzy osoby byłoby łatwiej. Jedna pilnowałaby części betów, druga nosiła, a trzecia stała przy reszcie rzeczy. Podróżujemy jednak we dwójkę, nie możemy zostawiać naszych rupieci bez opieki i musimy jakoś sobie radzić, nawet, jeśli oznacza to ciągnięcie 25 kilogramów bagażu plus rower po schodach.
Pociąg powoli rusza. Po chwili nabiera pędu. Komfortem nie różni się od naszych TLK. Ceną już tak. Za podróż rowerem do Warszawy zapłacilibyśmy około 70 zł za osobę i jechalibyśmy od trzech do sześciu godzin. Tutaj za 300 km z jednośladami zabuliliśmy prawie 240 zł za naszą dwójkę i będziemy wlec się prawie całą noc.
Dość szybko docieramy do Karlovac, skąd jedziemy na spotkanie cichych nocnych gór. Podjeżdżamy pod górę. Pociąg sapie i dyszy. Coraz bardziej czuję w sobie żal. Głupia ty, oj głupia ty. Przed nami w mroku rysują się szczyty. Nieliczne światełka błyszczą w oddali. Fogel zasypia, a ja wpatruję się w ciemność, czując jak targa mną smutek. Ze złości i żalu zaciskam pięści i przyciskam nos do szyby. Wierzchołki zbliżają się, a ja ich naprawdę nie zobaczę.
CDN.