Wielka improwizacja – jak nie szukać campingu cz. 5
by Ania
Czuję się sparaliżowana od paniki. Fogel na dobre już śpi. Nie mogę się zdecydować czy zobaczyć, co dzieje się poza namiotem, czy też wyprzeć wszystko i zasnąć. Kroki dookoła namiotu jednak nie ustają. Ktokolwiek czai się na zewnątrz, nie zamierza łatwo ustąpić.
Minuty wydają się być wiecznością. Toczę ze sobą wewnętrzną walkę. Strach wypełnia mój żołądek, ale serce zmuszam do zachowania odwagi. Szukam scyzoryka. Zawsze na wyprawach trzymam go blisko. Ręką, po omacku, dotykam podłogi, aż w końcu sięgam do kieszeni namiotu. Jest!
Zaciskam go mocno w pięści. Oddycham głęboko starając się uspokoić. Co najgorsze, regulowanie oddechu powoduje, że chce mi się spać, a nie bronić! Nie ma co zwlekać z wyczołgiwaniem się z namiotu, bo za chwilę podzielę sen Fogela. Bardzo powoli, starając się nie dotykać żadnych bagaży, nie wywołując hałasu wygrzebuję się ze śpiwora. Nasz namiot ma dwa wyjścia. Jedno z dużym przedsionkiem, drugie z malutkim, takim na buty. W dużym przedsionku spoczywają garnki i rowery spięte łańcuchem. Wychodzenie przez nie to bardzo zły pomysł, bo niewątpliwie narobię hałasu co niemiara. A to wyjście jest tuż za moją głową. Dlatego też delikatnie, tak by nie potrącić Fogela, a także betów, obracam się.
Po kilku dłużących się sekundach leżę już na brzuchu, głową skierowaną ku właściwemu wyjściu. Najciszej jak umiem rozpinam wewnętrzną część namiotu, po czym na kolanach, z brzuchem przy ziemi, najwolniej jak potrafię przesuwam się w stronę tropiku, który ciągle jest szczelnie zamknięty. Co ja mam powiedzieć temu komuś na zewnątrz, jak już spotkamy się oko w oko? Przecież jest bardzo małe prawdopodobieństwo, że ktoś zna tu angielski, a mój kulawy niemiecki na pewno nie wytrzyma naporu tej sytuacji.
Biorę głęboki wdech i delikatnie rozpinam zewnętrzną część namiotu. Na razie tylko uchylam wejście tylko na kilka centymetrów, żeby szybko się wycofać w razie jakby miała spaść na mnie jakaś maczeta. Jednym okiem wyglądam na świat. Czysto! Nikt nie zagradza mi drogi wyjścia.
To jednak nie koniec problemów. Namiot ustawiliśmy tak, że jeśli chcę zobaczyć teren wieży ciśnień i miejsce, w którym stoi samochód, muszę wychylić całą głowę. Mocuję się znowu z zamkiem aż w wejściu powstaje otwór mogący pomieścić całą głowę. Ostrożnie wysuwam ją, pełna nadziei, że jej przypadkiem nie stracę.
Pod bramą wieży ciśnień stoi biały samochód osobowy. Golf chyba. Nie jestem jednak pewna, bo jedynym moim źródłem światła jest księżyc rozlewający łagodną poświatę. Na pierwszy rzut oka nikogo nie ma w aucie, ciągle jednak słyszę jakąś piszczącą kontrolkę.
Aż nagle z samochodu zaczynają dobiegać mnie najmniej spodziewane dźwięki. Słyszę kobiecy jęk, jakby czyjaś „wewnętrzna bogini” unosiła się w dalekich przestworzach. Jękowi zaczyna wtórować męski stęk. Wpatruję się dokładniej w samochód oblany światłem księżyca i widzę, że raz po raz ugina się. To nie pisk kontrolki, a skrzypienie resorów!
Chce mi się śmiać. Mam ochotę wybuchnąć najgłośniejszym rechotem, na jaki mnie stać. Panika momentalnie ginie w otchłani rozbawienia. Wiem już, że kroki dookoła namiotu były odgłosem wiatru między krzakami. Strach ma wielkie oczy! Niespodziewanie w mojej głowie budzi się też mały, nieznośny chochlik.
– Wyłaź z tego namiotu, idź do samochodu i zapukaj im w szybę – mówi nonszalancko.
– Zwariowałeś? – odpowiadam mu z niesmakiem.
– Są tak zajęci sobą, że dam swoją głowę, że w ogóle nie zauważyli waszego namiotu. Tym bardziej, że ten oliwkowy kolor dobrze maskuje was na tle krzaków, a światło wyłączyliście jak tylko usłyszeliście zbliżający się samochód. Przestrasz ich! Tak jak oni przestraszyli Ciebie.
– Nie uważasz, że to nieuprzejme?
– Oni przestraszyli Ciebie. Powinnaś im wyciąć taki numer.
Już mam ochotę się podnieść, gdy przypominam sobie, że jesteśmy na obcym terenie, w nieznanym kraju, więc podobne żarty są wysoce nierozsądne. Ludzie w takich sytuacjach mogą reagować nieprzewidywalnie.
– Nie ma mowy. Idę spać – oświadczam chochlikowi, który obrażony i rozczarowany moją postawą z hukiem zatrzaskuje drzwi w mojej głowie.
Chowam się do namiotu, z mniejszą już ostrożnością włażę do śpiworu. Wiem, że dobrze wybraliśmy miejsce na nocleg położone na uboczu, bo tylko zakochane ptaszki przyjeżdżają tu na miłosne i prawdopodobnie zakazane igraszki. Ciekawe czy jak ten pan z tą panią jak już skończą, to zauważą nasz namiot. Jeśli tak, to pewnie stropieni, czym prędzej odjadą.
Jęki i stęki nie słabną. Wręcz przeciwnie. Dyskretnie patrzę na zegarek – wytrzymała parka. W końcu czuję się senna. Odpływam w stronę krainy snów i przestaję cokolwiek słyszeć.
14 lipca budzimy się jeszcze przed wschodem słońca. Po samochodzie nie zostało ani śladu, nikt i nic nie zakłóciło naszego nocnego odpoczynku. Mgliste opary unoszą się nad polami, a księżyc wciąż wysoko świeci. Po chwili lekko różowa, nieśmiała jutrzenka zaczyna pojawiać się na niebie. Z bliska obserwujemy sarny, które jeszcze nieświadome ludzkiej obecności kręcą się pięć metrów od nas. Niestety, zanim zdążymy zrobić im zdjęcie, wietrzą nasz zapach i uciekają. Tradycyjnie już pakujemy się, pijemy kawę, herbatę, raczymy się śniadaniem i z lekką ulgą opuszczamy nasz niecodzienny biwak.
Trasa kolejnego dnia naszej wyprawy przedstawia pewien problem. W trakcie uroczej nocy w krzakach nie mieliśmy za bardzo gdzie i jak dokładnie się umyć. Dlatego też kolejną chcielibyśmy spędzić na campingu. Jednak o potencjalnych polach namiotowych dowiemy się dopiero w Szombathely, gdzie zdobędziemy kawałek Internetu. Decyzję o dalszych krokach musimy zostawić na później.
Droga do Szombathely przebiega bez komplikacji. Ot jakieś tam pagórki i lekkie zjazdy. Dlatego też dość szybko znajdujemy się w mieście znanym ze świątyni Izydy. Darmowy Internet łapiemy na stacji kolejowej. Rozpoczynamy gorączkowe przeszukiwanie stron w nadziei na znalezienie campingu. Niestety, werdykt jest niepomyślny. Najbliższy camp znajdziemy pod granicą z Chorwacją, w Letenye, albo nad Balatonem. Nie uśmiecha się nam nadkładanie niepotrzebnych kilometrów, tym bardziej, że to nie Węgry są celem naszej wyprawy.
Ostatecznie decydujemy się na skróty i wypróbowanie tym razem węgierskiej kolei. Kupujemy bilety w relacji Szombathely – Murakeresztúr.
Podróż przebiega powoli i leniwie. Siedzimy w przedziale rowerowym, rozmawiamy, śmiejemy się, a wreszcie marzymy o kąpieli i podziwiamy krajobrazy za oknem. W pociągu panuje dość wysoka temperatura, dlatego z przyjemnością łapię wiatr we włosy i pozwalam mu owiewać moją spoconą twarz.
Z Murakeresztúr wyruszamy pełni energii i zapału w stronę Letenye. Niestety nad nami zbierają się ciemne, burzowe chmury. Pocieszamy się myślą, że jak już dotrzemy do miejscowości, czeka nas czysta woda w dużych ilościach oraz zacisze własnego namiotu. Marzenia!
Jeździmy po Letenye wzdłuż i wszerz. Po polu namiotowym nie ma ani śladu. Miejscowi nie potrafią się z nami porozumieć w żadnym znanym nam języku. Uwielbiam Węgrów, ale ugrofiński charakter ich języka tym razem doprowadza nas do rozpaczy.
Na ziemię zaczynają spadać ogromne krople deszczu, w oddali słychać grzmoty. Chowamy się na przystanku autobusowym. Deszcz na szczęście mija tak szybko jak przyszedł. Wsiadamy więc na rowery i znowu szukamy. Bezskutecznie. Camping zniknął.
– Ten portal musiał być nieaktualny – stwierdzam z goryczą – co teraz?
– Hmmm – odpowiada Michał.
– Michał, robi się coraz później – panikuję troszkę.
– Nie przesadzaj. 16. w lipcu to wczesna godzina. Zobacz, tutaj wisi tabliczka kantoru. Może tam ktoś będzie mógł powiedzieć nam, gdzie znajdziemy pole namiotowe.
Jedziemy we wskazanym kierunku. Po chwili widzimy stary barak z napisem „Change”. Zsiadamy z rowerów. Dostrzegamy kartkę, na której zostało napisane, że kantor przeniesiono na granicę Węgier z Chorwacją około dwa kilometry dalej. Kierunek wyznacza strzałka, za którą podążamy. I nagle znowu stajemy. Przed nami na drodze widnieje „zakaz wjazdu rowerów, motorowerów, ciągników i wózków zaprzęgowych”. Tępym, zdumionym, zaskoczonym wręcz wzrokiem patrzę na tabliczkę i bezskutecznie usiłuję dodać do siebie te informacje.
Przed nami rozciąga się jedyna droga prowadząca do kantoru, jak i do Węgiersko–Chorwackiej granicy. Nie możemy nią jechać. Objazdu nie ma, kolejne przejście graniczne jest w Słowenii, trzydzieści kilometrów na zachód. Patrzę na Michała, a on gapi się na mnie.
– To przecież jakieś wariactwo – rzucam w końcu.
– Zakaz – ponuro stwierdza Michał.
– Musimy go złamać – stwierdzam rezolutnie.
– Nie jestem pewien.
– Co masz na myśli?
– Nie wiemy jak ten zakaz traktuje tutejsza policja.
– No jak to nie wiemy – rzucam – przecież to Węgry!
– To, że wydaje ci się, że jest jak w Polsce, nic nie znaczy.
Znowu zaczyna padać. Czym prędzej wracamy pod barak dawnego kantoru, gdzie mamy kawałek dachu nad głową. Nerwowo zastanawiamy się, co dalej. To nie wygląda dobrze. Michał nie chce łamać prawa w obcym kraju, nie wiemy gdzie jest camping, nie mamy jak wymienić kasy. I znowu grzmi, leje. Wszystko jest do chrzanu!
Niestety, wkurzanie się i klnięcie nic w tej sytuacji nie da. Tu trzeba myśleć, a rozkojarzonym głowom nie bardzo to wychodzi. Nagle jednak czuję w sobie przebłysk geniuszu.
– Michał!
– Hmmm?
– Tam nie było zakazu ruchu pieszych!
– No nie było.
– Możemy przecież przeprowadzić rowery!
– Chcesz je pchać dwa kilometry? – Michał nie wydaje się być zachwycony moim pomysłem.
– A masz lepszy? – odpowiadam urażona.
– Jeszcze nie.
Minuty mijają. Deszcz się uspokaja, burza już odeszła, trzeba by ruszać, a Fogel ciągle siedzi i grzebie coś w telefonie.
– Co ty robisz? Czas ruszać, dzień ucieka – popędzam go.
– Szukam alternatywy – mruczy.
– Przecież sam mówiłeś, że nie ma.
– Wiem, ale próbuje.
– Nic Ci z tego nie wyjdzie – wróżę, czarno widząc przyszłość.
Michał walczy z GPSem, ja się niecierpliwię. W końcu wstaję i stwierdzam, że idę zobaczyć, co kryje się na naszej nieszczęsnej drodze.
Zaraz koło niej zauważam ścieżkę. Nie namyślając się długo podążam nią. Niestety dróżka kończy się po stu metrach. Dalej przedzieram się przez krzaki. I wtedy zauważam, że nic z moich kombinacji nie wyjdzie. Nasza droga okazuje się być wiaduktem! Wspinam się z powrotem do niej tylko by odkryć to, że biegnie nad autostradą, która ma tutaj jedną ze swoich bramek. Wracam do Fogela, który nie znalazł żadnego objazdu. Opowiadam mu o swoim odkryciu. Nie ma rady. Trzeba pchać.
Ruszamy prowadząc rowery poboczem. Mijamy wiadukt i autostradę. Można by się spodziewać, że na drodze będzie panował ruch jak w ulu. Nic z tego – czasami przejedzie jakaś ciężarówka, ale po za tym pustki. Pchamy nasze toboły. Po około pięciuset metrach zaczyna się chodnik. Próbujemy jechać. Niestety, jest w nim tak wiele dziur, że co chwila wypinają się nam sakwy z bagażników. Pchamy więc dalej.
W końcu w oddali widzimy kantor i granicę Węgiersko–Chorwacką. Nieoczekiwanie stajemy przed dylematem, który powinniśmy rozwiązać jeszcze przy starym kantorze.
– Ja nie chcę wracać znowu piechotą do tamtego punktu – skarżę się.
– To prawda, to bez sensu – potwierdzam Michał.
– Nie wiemy, czy i gdzie jest camping, z buta musimy zasuwać z powrotem, robi się późno – wyliczam.
– Przekraczamy granicę?
– Chyba tak
Pod starym kantorem spędziliśmy ponad dwie godziny, więc decyzję o przeniesieniu się na Chorwację podejmujemy bardzo szybko. Wymieniamy pieniądze, żegnamy się z Węgrami, życząc sobie, by następnym razem ktoś rozumiał to, co do niego mówimy i ruszamy ku granicy. Znowu czuję, że „prawdziwa” przygoda czeka tuż za bramkami.
CDN.