Wielka improwizacja – jak się nie oświadczać cz. 3
by Ania
Na dworcu kolejowym w Popradzie siedzimy kilka godzin czekając na pociąg. Towarzyszą nam natarczywe spojrzenia Romów. Nie lubię, jak ktoś uparcie mi się przygląda. W końcu cichą i ciemną nocą nadjeżdża nasz środek transportu. Z trudem ładujemy ciężkie rowery i znowu obiecujemy sobie, że teraz już na pewno mkniemy ku przygodzie.
Budzi mnie szary świt kolejnego dnia. Nieprzytomnie patrzę na Fogela, któremu oczy świecą się jak nowiutkie pięciozłotówki. To spojrzenie uświadamia mi całą prawdę ostatniej nocy.
– Czemu mnie nie obudziłeś, żebym cię zmieniła przy pilnowaniu rowerów? – pytam poniekąd z wyrzutem, chociaż domyślam się prawdy.
– Byłaś tak zmęczona, że nie szło cię dobudzić – no ładnie, przed nami cały dzień drogi, a ja ukradłam cały sen dla siebie. Czuję się podle.
– Trzeba było gwałtownie!
– Dwa razy próbowałem.
– Dziękuję, że dałeś mi się wyspać. Jesteś wielki – mamroczę, bo właściwie nawet nie wiem jak wyrazić swoją wdzięczność.
Michał się uśmiecha i mnie całuje. Niezbyt romantyczny ten całus, bo oboje ani wieczorem ani teraz nie mamy jak umyć zębów. Trochę nie pasuje nam to, że do Bratysławy dojeżdżamy o szóstej rano, bo po wczorajszych „przygodach” potrzebujemy nowej pompki, drutu, obcęgów do metalu, zapięcia do rowerów (zapomnieliśmy z Polski) i błotnika przedniego dla Michała. Niestety, na otwarcie sklepów będziemy musieli poczekać.
Bratysława wita nas słońcem i ciepłem. Może czas niepogody zostawiamy za sobą? Może w końcu podróż pójdzie nam jak z płatka?
Swoje pierwsze kroki w stolicy Słowacji kierujemy oczywiście do McDonalds w poszukiwaniu WiFi, dzięki któremu dowiemy się, gdzie szukać sklepów rowerowych. Zamawiamy też ogromne, niezdrowe, tłuste śniadanie, bo czulibyśmy się niekomfortowo, gdybyśmy siedzieli „na dziada”.
Przez następne trzy godziny podziwiamy starówkę wraz z Zamkiem Bratysławskim czekając na otwarcie sklepów.
Pięć godzin później wreszcie ruszamy w trasę. Zamiast kawałka drutu mamy całą kilogramową szpulę. Mogę spać spokojnie, że do końca wyjazdu nic się nie urwie. W końcu prawo Murphy’ego zawsze działa. Z bólem serca rezygnujemy z wycieczki do Wiednia, bo nasze opóźnienie robi się coraz poważniejsze, a przecież w wakacje należy się spieszyć! Pod koniec dnia okaże się, że odpuszczając stolicę Austrii oszczędziliśmy tylko trzydzieści kilometrów. Będę sobie pluła w brodę.
Przejeżdżamy nad Dunajem i już po chwili znajdujemy się w Austrii. To mój pierwszy kontakt z dawnym państwem Habsburgów. Dotąd przez Austrię zawsze jechałam tranzytem. Teraz podróżujemy przez jej rolnicze tereny w stronę jeziora Nezyderskiego. Mijamy urokliwe małe wioseczki, pola, wiatraki.
„Ordnung muss sein”. Austriacy, nawet jeśliby chcieli, nie byliby w stanie ukryć swojego niemieckiego pochodzenia. Świadczy o nim każde źdźbło trawy, zachowanie na drodze etc. Z Fogelem zachwycamy się prostymi, ale wielobarwnymi domkami. Nie wiem jak często Austriacy odświeżają fasady swoich domów, ale wszystkie wyglądają, jakby dopiero wyszły spod pędzla. Tak samo samochody – porządnie umyte, błyszczące. Trawniki są wszędzie dokładnie przystrzyżone. W oczy rzuca się to, że w sobotnie popołudnie wioski wyglądają na opustoszałe – ulice są wyludnione, rolety w oknach spuszczone, sklepy zamknięte. Rzadko kiedy ulicą przejeżdża samochód lub traktor. Idealne miejsce na emeryturę. Widać, że „dostatek mieszka i porządek”.
Od czasu do czasu mijamy stoiska pełne warzyw. Jednakże sprzedających nie widać. Do każdej budki umocowano cennik oraz puszkę na pieniądze. Nikt nikogo nie pilnuje, a sprzedaż w ten sposób działa. Z przykrością myślę, że gdyby ten sam straganik stał w Polsce, warzyw już pewnie by nie było, kramu także, a ze skarbonki pozostałoby wspomnienie.
Mój podziw budzą także drogi. Te, którymi się poruszamy, są przeznaczone tylko i wyłącznie dla rowerów i mieszkańców. Zresztą, gdzie się nie obrócimy, tam ciągną się kolejne ścieżki rowerowe. Wzdłuż każdej ruchliwej ulicy zbudowana jest droga dla rowerów. Również porównanie kultury kierowców zdecydowanie wypada na niekorzyść Polaków. Nikt nie usiłuje mojego roweru wypchnąć z drogi, nikt się nie pcha, kierowcy czekają na bezpieczny moment, by wyprzedzić. I myślę, że wszystkim jest dzięki temu przyjemniej.
Mijamy liczne farmy wiatraków. Jednakże coś zakłóca moją austriacką siekankę. Tylu zakazów jeszcze w życiu nie widziałam. Wejście na każdą drogę prowadzącą w głąb pola oznaczone jest zakazem jazdy na rowerze, jazdy konnej etc. Ilość tych znaków w jakiś sposób rani moje wewnętrzne poczucie godności i wolności. Sama nie wiem, dlaczego, bo niby wszystko jest w porządku. Nie potrafię także zrozumieć, dlaczego na drogach leży tyle przejechanych królików.
Zanim docieramy do Weiden am See, z górki podziwiamy jezioro Nezyderskie, które połyskuje złotem słońca i bieli się żaglówkami. Niestety, jesteśmy zbyt zgrzani, by myśleć o jakiejkolwiek kąpieli w błękitnej toni tego wielkiego, ale jednocześnie płytkiego jeziora.
Czas za to pomyśleć o spaniu. Austriackie ceny noclegów zdecydowanie nam się nie podobają, mimo że liczne tabliczki z napisem „Zimmer” kuszą obietnicą komfortu. Minimum trzydzieści euro za osobę za noc to zdecydowanie cena nie dla nas. Z polami namiotowymi też jest krucho. Postanawiamy więc na noc przenieść się do Węgier, gdzie będziemy mogli rozbić się na dziko lub poszukać czegoś taniego.
Krążymy więc po polach otaczających Halbturn szukając pierwszej węgierskiej miejscowości z kościołem! Dlaczego? Kolejnym dniem jest niedziela i zależy mi na uczestnictwie we Mszy świętej. Tak trafiamy do malutkiej wioseczki o malowniczej nazwie – Albertkázmérpuszta. I tutaj okazuje się, że kościół był tylko mirażem. Jest, a właściwie go nie ma. W wiosce stoi zaniedbany budynek sakralny, w którym Msze święte odprawia się dwa razy do roku. Najbliższy „regularny” kościół jest piętnaście kilometrów w głąb Węgier albo w głąb Austrii. I jest już zbyt późna pora, by szukać szczęścia gdzie indziej.
Niestety nazwa to jedyna atrakcja wioski. Albertkázmérpuszta to typowa ulicówka, przy której stoją zarówno biedne, zaniedbane domy jak i te ładne, porządnie utrzymane. Miejscami asfalt rozlatuje się, w innych położono nową drogę. Wioska kontrastów. Miejsce pod namiot znajdujemy w miejscowym zajeździe o nazwie „Kazmér”. Płacimy po kilka euro.
Zajazd opanowany jest przez Austriaków, którzy przyjechali na imprezę jakiegoś ichniejszego klubu. Piwo leje się litrami, damsko – męskie śpiewy rozlegają się na okolicznych polach. Rozpakowujemy się, odkładamy rowery, wyciągamy ciuchy na wieczór, szukamy jedzenia, naczyń, rozkładamy namiot.
Fogel szuka kompasu w plecaku, bo chce stworzyć nowy wariant trasy, po tym jak nie pojechaliśmy do Wiednia, lecz kompas gdzieś mu się zapodział. Czas ucieka, wieczór zapada, Austriacy gromko grzmią basem. Kompasu nie ma. Wszystkie nasze rzeczy są wywalone dookoła. Zajmujemy chyba z dziesięć metrów kwadratowych. Zaczynam się denerwować, bo znowu z niczym nie zdążymy, a przy okazji pogubimy połowę naszego majdanu.
Jako że w naszym związku jestem specjalistą od znajdywania rzeczy, mówię do Michała:
– Poszukam Ci tego kompasu, zacznij gotować
– Nie, zaraz znajdę – upiera się.
– Ale Michał…
– Poradzę sobie!
Nadal nie znajduje. Wkurzona, prawie siłą wyrywam mu plecak i zaczynam grzebać. Oczywiście od razu natrafiam ręką na pudełko z kompasem. Z triumfalną miną wyszarpuję je z plecaka.
– Widzisz! Mówiłam Ci, że znajdę!
Tylko, że zamiast czarnego gładkiego pudełka, w dłoni trzymam woreczek foliowy z malutkim brązowym pudełeczkiem ze wstążką. O Boże! Co ja najlepszego narobiłam! Z szeroko otwartymi oczami, z przerażeniem wypisanym na twarzy, na poły stropiona, na poły zawstydzona, wciskam pudełko z powrotem do plecaka. Udaję, że nie było sytuacji, że nic nie widziałam, ja nic nie wiem, to jest najgorszy możliwy moment. Wciskam Fogelowi plecak.
– Skoro już widziałaś to nie mam wyjścia – jest zły.
Wyciąga pudełeczko, otwiera je. Leży w nim elegancki pierścionek. W tym całym burdelu wokół nas Fogel klęka na jedno kolano. Dookoła Austriacy wyją swoje piosenki, psy szczekają, mrówki buszują po naszym jedzeniu, muchy latają, robi się ciemno.
– Aniu, czy zostaniesz moją żoną?
CDN.