Wielka improwizacja – jak nie pakować się cz. 2
by Ania
9 lipca. Leje jak z cebra. Ulice spływają strugami deszczu. Zaniepokojona, co godzinę odświeżam prognozę pogody i głośno przełykam ślinę. Wieczorem próbuję zamówić taksówkę, która zawiezie mnie na Dworzec Główny w Krakowie, gdzie czeka moja mama, która przyjeżdża, by zająć się naszymi kotami. Na samochód czekam pół godziny.
W końcu udaje mi się ją przywieźć. Jest prawie północ, nic nie spakowane, wielka sterta rzeczy wala się po mieszkaniu, mama nie wie jak karmić koty, które są na BARFie, za sześć godzin mamy pociąg do Poronina. Armagedon.
O czwartej wydaje nam się, że kończymy pakowanie. Ważymy sakwy. Nic z tego. Bagaże są za ciężkie – limit udźwigu bagażników to dwadzieścia pięć kilogramów na osobę. Decydujemy się ponownie przepakować nasz majdan odrzucając zbędne rzeczy. Robię dobrą minę do złej gry, bo wiem, co obciąża moje „sumienie” i za wszelką cenę usiłuję to ukryć mając nadzieję, że Michał nie zauważy. Kiedy już myślę, że mi się upiecze, Fogel zwraca uwagę na moją kosmetyczkę. Z nieszczęśliwą miną zaczynam wyciągać: szczoteczkę do zębów, pastę, mydło, szampon, masło do ciała, krem z filtrem, dezodorant, perfumy, krem na dzień, krem na noc, bazę do twarzy, dwa korektory, fluid, bazę do oczu, dwa pudry, róż, pędzle, dwie kredki, tusz do rzęs i w końcu paletę dziesięciu cieni. W miarę jak opróżniam saszetkę, oczy Michała zamieniają się w pięciozłotówki. Próbuje coś powiedzieć, ale jedyne, co wydobywa się z jego ust to parskanie. W końcu wyrywa mu się.
– Serio?
– No serio – mówię z urażoną godnością – przecież muszę chociaż czasami dobrze wyglądać!
Wiem, że ma rację. Z głośnym westchnieniem odkładam zbędne kosmetyki. Zostaje mi tylko mydło, szampon, pasta, szczoteczka, dezodorant, mały perfum i krem z filtrem.
Czuję, jak strasznie jestem zmęczona. Tak padnięta, że wiem, że nie jestem w stanie o szóstej pojechać i po nieprzespanej nocy pedałować przez cały dzień. Po krótkiej dyskusji Fogel się ze mną zgadza. Pojedziemy po południu. Pierwsze godziny opóźnienia mamy już przed startem.
10 lipca po południu znosimy bety, przypinamy sakwy, sprawdzamy nowiutkie bagażniki, zakładamy kaski i jedziemy na Dworzec Główny w Krakowie.
Jestem na siebie zła. Nie raz, nie dwa, a pięć razy obiecywałam sobie, że we wszystkim, co robię, najpierw zdobędę doświadczenie. I znowu moje postanowienie szlag trafił. Sakwy dostaliśmy na cztery dni przed wyprawą i nie było czasu na testowanie jazdy rowerem z nimi.
Do tego momentu nie zdawałam sobie sprawy, jak jeździ się na obciążonym rowerze. Pierwsze kilometry to koszmar. Mam bujną wyobraźnię, która niestety w tym momencie mnie zawodzi. Nie wiem, jak z takim bagażem będę pedałować przez góry.
Do Poronina na camping przy Tatrzańskiej 49 dojeżdżamy krótko przed zachodem słońca (miejsce bardzo polecam – serdeczny, życzliwy gospodarz, ładny ogród, wiata z kuchnią, tanio). Rozbijamy się, pakujemy do namiotu, jemy kolację i kładziemy się spać, by kolejnego dnia wcześnie wstać.
W teorii. Pierwszy prawdziwy dzień naszej wyprawy zaskakuje nas ogromnymi kroplami deszczu padającymi prosto na tropik. To by było na tyle jeśli chodzi o zobaczenie Tatr. Pod wiatą chociaż trochę usiłujemy wysuszyć namiot, żeby nie był zbyt ciężki, bo oczywiście spakowaliśmy się z wagą „na styk”.
Deszcz siąpi coraz mocniej, jednakże czas nas goni, jeśli mamy zdążyć do Popradu. Wyprowadzamy rowery na asfalt i nagle czuję wzruszenie pulsujące w klatce piersiowej. Wyprawa naprawdę się zaczyna. Majestatycznie i ekstatycznie wsiadam na rower. Tylko po to, by pięć kilometrów dalej zacząć go pchać pod górkę do Bukowiny.
Bajka kończy się zanim na dobre się rozpoczęła. Mając zerowe doświadczenie w jeździe „na muła jucznego” nawet Salomon miałby problem, by wybrnąć obronną ręką z takiego bagna. Tym bardziej, że nogawką moich nieprzemakalnych spodni wypycham niechcący pompkę umocowaną do roweru, która upada na asfalt tylko po to, by zostać potrąconą przez nadjeżdżające samochody. Zatrzymuje się, więc, by ocalić, chociaż jej resztki, bo mamy już tylko pompkę do amortyzatora. No i nie jestem w stanie ruszyć, choćbym nie wiem jak próbowała. Po 2 kilometrach na szczęście doczłapuję się do ronda w Bukowinie. Stamtąd ćwiczę zjazd. Masakra, ale mam przyśpieszenie! Żałuję, że nie uważałam na fizyce, bo mogłabym to przewidzieć.
Nie lubię deszczu. Nie cierpię deszczu, ani chmur, ani brzydkiej pogody. Jestem strasznym meteopatą. Dlatego też, za każdym razem jak choć na chwilę przejaśnia się, rośnie we mnie nadzieja, że będzie już tylko lepiej. Granicę Polski ze Słowacją przekraczamy w Jurgowie, prawie niezauważenie. Tak pada, że nawet nie wyciągamy aparatu tylko, czym prędzej pedałujemy przed siebie.
Z drugim podjazdem, który ma wyprowadzić nas w miejscowości Zdziar, radzę sobie już znaczenie lepiej. Do czasu. Nagle czuję gwałtowne szarpnięcie do tyłu, dosłownie spadam z roweru i o mało co z całym majdanem się nie przewracam. Jadący za mną Fogel zatrzymuje się. Oboje nie wiemy, co się stało, ale oględziny wypadają pozytywnie. Próbuję więc ruszyć, gdy nagle dobiega mnie ostrzegawczy krzyk Michała.
– Stój, stój, nie jedź!
– Co się stało? – zatrzymuję się i chyba wiem o co mu chodzi.
– Dętka z przodu Ci poszła – o, to jest nowość, bo pękniętej dętki nie zauważyłam. Poczułam za to, że rusza mi się cały tył roweru. O ja pierdzielę. (wierzcie mi, to jest miękka wersja na potrzeby tekstu) Zniknęła gdzieś nowiutka śruba przytwierdzająca bagażnik kupiony zaledwie półtora tygodnia wcześniej. Zaczynam być przerażona. Nie mamy drugiej śruby! Powtarzam w myślach jak mantrę: Anna, nie panikuj i ciągnę rower, żeby nie stać na krętej krajówce. Fogel też pcha swój. W końcu udaje się nam dojść do skrzyżowania z leśną drogą prowadzącą ostro pod górę, gdzie możemy się zatrzymać.
Ściągamy bety, oglądamy rower. Okazuje się, że część śruby tkwi w bagażniku, ułamana. Fogel zmienia dętkę, jednak rozjechana pompka nie chce działać. Na zmianę więc pompujemy dętkę pompką do amortyzatora.
Pół godziny potem – koło jest napełnione powietrzem. Zaczynamy więc martwić się tym gorszym problemem. Tymczasem rozlało się na dobre i wieje. Jest początek lipca, a ja jestem zmarznięta jakby była to późna jesień. Fogel chyba też, bo nieźle się trzęsie. Przeszukujemy bagaż w poszukiwaniu czegoś, co od biedy i prowizorycznie posłuży za mocowanie. Niestety sznurki są za grube, ziplocki są za słabe, drutu nie ma. Samochody nie reagują na nasze desperackie machanie.
W końcu jeden polski wóz zatrzymuje się. Tylko po to, by zapytać o drogę na Łysą Polanę. Zanim zdążę poprosić o pomoc, nasi cudowni współobywatele, czym prędzej umykają.
W akcie desperacji dzwonimy do naszego ubezpieczyciela, u którego wykupiliśmy mega drogą polisę z assistance oraz gwarancjami na sprzęt sportowy. W odpowiedzi na prośbę o pomoc słyszymy Proszę kupić śrubę, my zwrócimy pieniądze. Wujek „dobra rada” udaje, że nie słyszy, że jesteśmy na środku niczego. Do Zakopanego mamy około 30 km, do Popradu tyle samo w drugą stronę. Dobrze, że Fogel nie daje mi z nim rozmawiać, bo poszłyby ostre bluzgi.
No to stoimy i czekamy na cud. Leje, jest strasznie zimno, czas ucieka, a my stoimy sobie na środku krajówki, licząc na nie wiadomo, co. Uwielbiam przygody, ale w tym momencie chciałabym siedzieć zakopana pod kocem, przytulona do naszych kociaków. Chce mi się wyć – ze złości, z frustracji, z bezsilności i z tęsknoty. Pierwszy raz w życiu jestem „homesick”.
I nagle z leśnej drogi zjeżdża policyjna słowacka terenówka. Macham gwałtownie do panów, którzy wysiadają z samochodu. Michał tłumaczy, co się stało. Policjanci biorą resztki śruby, obiecują wrócić i jadą na komisariat.
Minuty wloką się. Przyjeżdżają – znaleźli pasującą. Montują ją. Dziękujemy im serdecznie i ruszamy w dalszą drogę. W Zdziarze dopadamy pierwszej gospody i ogrzewamy się gorącą zupą, którą pijemy z pośpiechem.
Po chwili znowu jesteśmy w drodze. Dojeżdżamy tylko na wysokość Bachledowej Doliny, bo już nie pada, ani nie leje, a pierze żabami, psami, kotami i wszystkimi innymi zwierzakami. Woda spływa asfaltem, koła tracą przyczepność. Zatrzymujemy się na przystanku SAD (Slovenska Autobusova Doprava), który ma zadaszenie i czekamy.
Przeszło. Chcemy jechać. Przychodzi jednak następna fala deszczu, znowu krótka przerwa i kolejna. Niespokojnie patrzymy na zegarek. Jest już późne popołudnie – praktycznie rzecz biorąc nie mamy szansy dostać się do Popradu przed zmierzchem w takiej ulewie. W końcu, zdesperowani i przemoczeni, decydujemy się uprosić kierowcę najbliższego autobusu o zabranie nas do Popradu. Udaje się. W nimbie niechwały zjawiamy się po drugiej stronie Tatr.
W ciągu pierwszego dnia zamiast sześćdziesięciu kilometrów przejeżdżamy trzydzieści. Jak tak dalej pójdzie to do Czarnogóry dostaniemy się w grudniu.
CDN.
Ten fragment opowieści dedykuję Michałowi Fogelmanowi i Annie Gaj, którzy ostro skrytykowali styl poprzedniego fragmentu opowieści i zachęcili mnie do zwięzłości.