Wielka improwizacja – jak nie jechać na wakacje cz. 1
by Ania
Na Bałkany wyruszyliśmy nęceni opowieściami o pięknych miastach z białego kamienia, lazurowych wybrzeżach sąsiadujących ze wzgórzami, a nawet górami. Chcieliśmy poznać iliryjskie parujące noce, mityczną gościnność Chorwatów (szczególnie w stosunku do Polaków), a także przeżyć przygodę. Pierwszą od dawna. Czy znaleźliśmy to, czego szukaliśmy? Oto bałkańska opowieść w odcinkach o „Wielkiej Improwizacji”, jaką sobie „zgotowaliśmy” z Michałem Fogelmanem w lipcu i na początku sierpnia 2014 roku.
25 czerwca 2014 roku obudziłam koło południa się ze słodką świadomością, że już się obroniłam i tym samym zakończyłam swój ośmioletni okres studiów. Możecie sobie wyobrazić moją ulgę! Najpierw trzy lata drogi przez mękę na prawie, z którym romans i kolaboracja skończyła się tragicznie. Potem pięć lat na UPJPII w Krakowie, gdzie wiodło mi się raz lepiej, raz gorzej.
Słodka świadomość końca studiów mieszała się z lukrową rzeczywistością widzianą przez różowe okulary – 10 lipca wyruszaliśmy na pierwsze od dwóch lat wakacje.
Moja radość nie miała granic – tym bardziej, że w sierpniu 2011 roku próbowałam pojechać na Bałkany z kolegą Pawłem. Chcieliśmy autostopem dotrzeć do Grecji, a potem tym samym środkiem transportu powrócić do Polski. W samej krainie starożytnych Hellenów miał dołączyć do nas Bartek. Planowaliśmy razem wdrapać się na mityczną górę bogów – Olimp, a konkretnie na najwyższy wierzchołek w jego masywie, czyli Mitikas. Niestety, wszystkie plany spaliły na panewce, bo mój wyjazd skończył się w tczewskim łóżku. Dzieliłam je namiętnie z zapaleniem oskrzeli, które postanowiło zaprzyjaźnić się ze mną na ponad miesiąc. W końcu tylko Bartek dotarł do Grecji i zamyślił się nad tragicznym losem wyprawy na szczycie legendarnej góry.
Powracając do głównej myśli – pierwsza wyprawa była kaput. Teraz miałam odbić ją sobie z nawiązką wyjeżdżając z moim najlepszym mężczyzną. Chciałam wdychać powietrze umiarkowanie dalekich krain, bujać z głową w chmurach, sycić się atmosferą morza, gór, chmur i poruszać się tylko za pomocą własnych mięśni.
Pieeeechowska, znowu marzysz. Tak, zdarza mi się to często. Babo, nie ma sakw, bagażników, odpowiedniej ilości dętek i zestawów naprawczych, kolarek, kasków oraz innych drobnostek. Nie mówiąc już o tym, że nie masz bladego pojęcia o życiu współczesnym na Bałkanach. Nie znasz drogi. Nie wiesz, jakie kraje chcecie odwiedzić. Nie masz pojęcia, jak wrócicie i ile kilometrów możecie zrobić w trzy tygodnie. A co z kotami, jak będą czuły się pod opieką twojej mamy? – zadrwił ze mnie głosik w głowie.
W tamtym momencie rzeczywistość trochę zbladła, złożyła ręce do modlitwy i zawołała „och”. Następnie spojrzała na zegarek. I wrzasnęła dzikim głosem, czym prędzej zrywając mnie z miękkości pościeli, której zażywałam ostatnio w tak ograniczonym zakresie.
Z powagą przypisaną tak słusznemu wyjazdowi, zasiadłam do świeżutkich, tegorocznych przewodników wydawnictwa „Bezdroże”, zagłębiając się ich lekturze. (Dlaczego wspominam, jakie przewodniki? Dlatego, że nasza wyprawa stała się kresem mojego zaufania dla publikacji wyżej wymienionego wydawnictwa, które okazały się mieć pewne błędy, o których nieco więcej napiszę później).
Żeby nie nudzić, napiszę tylko o rzeczach, które wzbudziły moje przerażenie i miały znaczny wpływ na planowanie wyjazdu. Po głowie zaczęłam się drapać, gdy okazało się, że nocowanie na Chorwacji na dziko jest zabronione. To znaczyło, że będziemy musieli przemieszczać się między campingami, co zdecydowanie dla wyprawy na rowerze nie może być wygodne. Szczególnie, że mieliśmy jechać przez tereny górzyste. Cóż, powiedziało się „A”, to teraz trzeba rzec „B”. Włos mi się zjeżył na głowie, gdy dowiedziałam się, że po majowej powodzi w Bośni i Hercegowinie znaczna część min przemieściła się. Może to zwiększać zagrożenie natknięcia się na takową. Cudownie. Podliczyłam koszty dojazdu do Belgradu przez Budapeszt. WTF? Koszt biletu do Parku Narodowego Jezior Plitwickich? O Odynie!
Szczerze mówiąc, w tym momencie, kilka miesięcy po wyprawie, nie pamiętam, co jeszcze wzbudziło moją grozę. Wiem tylko, że było kilkanaście informacji, przez które zbaraniałam.
Po pięciu dniach i trzech nocach gorączkowego wertowania przewodników, poczułam w sobie wewnętrzną moc wiedzy. Ta moc zaprowadziła mnie do komputera, na którym grzał się google maps czekający na to, bym wyznaczyła trasę wyprawy. Pierwotnie zakładaliśmy, że jedziemy do Belgradu.
Po dwóch dniach, 5ciu wariantach, z dumą mogłam powiedzieć, że przygotowałam nam drogę. Wprawdzie wywróciłam ją do góry nogami i nie wiedziałam jeszcze, czy pojedziemy do Bratysławy czy do Budapesztu. Miałam jednak opracowany plan powrotu autobusem z Baru w Czarnogórze bezpośrednio do Krakowa. I to był chyba mój największy błąd. Nigdy nie kupujcie biletów powrotnych przed wyprawą, bo potem będziecie uparcie próbować zdążyć na zaplanowany kurs. Tak jak my.
Po kolejnych dwóch dniach dogadaliśmy z Michałem ostatnie, jak się wydawało, szczegóły trasy. Stanęło na tym, że chcemy jednak wyjechać z Polski rowerami, pogapić się na Tatry, posłać im wielkiego całusa, a potem pognać do Popradu. Stamtąd elegancko mieliśmy pojechać pociągiem do Bratysławy. Następnie, już na rowerach, przez Wiedeń i kawałek Austrii chcieliśmy zjechać na Węgry. Z Węgier do granicy z Chorwacją, stamtąd do Zagrzebia, przez Plitwickie Jeziora do Zadaru i już nad morzem mieliśmy szczęśliwie pedałować przez Szybenik, Trogir, Split. W Splicie planowaliśmy złapać prom i czując bryzę morską na twarzach popłynąć do miasta Korczula na wyspie Korczula. Stamtąd kolejnym promem mieliśmy dotrzeć do Orebicia, stamtąd do Trpanj, następnie do Ploce znowu promem. Kolejno mieliśmy popedałować na rowerze do Mostaru przez Medjugorje. W Mostarze chcieliśmy wsiąść do pociągu byle jakiego i na jeden dzień skoczyć do Sarajewa. Następnie mieliśmy zjechać z powrotem nad Adriatyk na wysokość Neum, skąd zamierzaliśmy spokojnie popedałować do Dubrownika. Potem krótka wizyta w Herceg–Novi i Kotorze. Przez góry planowaliśmy zajechać do Durmitoru, odwiedzić Podgoricę po zobaczeniu Biogradskiej Góry i wrócić nad Adriatyk do Baru. Oczywiście po uprzednim wypoczynku nad Szkoderskim Jeziorem. Jednym słowem wyprawa opiewała na ponad 1500 km (jeśli doliczyć odcinek między Poroninem a Popradem) w 21 dni. Szczerze? Większych naiwniaków niż my jeszcze nie widziałam…. cdn.